They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

1. WOJOWNICY NOCY CZĘŚĆ I (1986), KSIĄŻKI, GRAHAM MASTERTON, CYKL WOJOWNICY NOCY

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

GRAHAM MASTERTON

 

 

 

Wojownicy Nocy

Tom 1

 

(Przełożył: Radosław Kot)

 

 

SCAN-dal

Dla Toma i Barbary Doherty, którzy nigdy nie zapominają o tym, że pagórki są szczytami, a szczyty są po to, by się na nie wspinać

Przez lat tysiąc Szatan żyć będzie w snach ludzi, władzę dzierżąc nad mrocznym królestwem nocy. Potem jednak nadejdzie drużyna tych, których zwać będą Wojownikami Nocy, a których zadaniem będzie wygnać Szatana i na zawsze uwolnić od niego ciem­ność. Wojownicy Nocy pozostaną nierozpoznani i nikt nie dowie się ich imion. Niemniej zostaną oni policzeni pomiędzy największych bohaterów wszech­czasów, a pamięć o nich trwać będzie w kronikach Ashapoli i nigdy nie zginie.

Wielka Księga Ciemności, rozdział IX, wydana przez Camden Society w 1844 r.

1

 

Wszyscy troje spotkali się w pobliżu leżącego na plaży ciała, tak jakby ktoś to wcześniej zaplanował. Pierwszy zbliżył się do niego Henry; przyklęknął, obok, lecz nie odważył się dotknąć. Gil i Susan podchodzili tymczasem ostrożnie, wreszcie zatrzymali się. Przyglądali się w milczeniu.

- Bez wątpienia nie żyje - oznajmił Henry czystym głosem wykładowcy. Odrzucił dłonią swe potargane przez wiatr białe włosy.

- W pierwszej chwili myślałem, że to pies - powiedział Gil. - Wiecie, afgan lub coś podobnego.

Henry wstał.

- Sądzę, że najlepiej będzie zawiadomić policję. My sami nie mamy tu nic do zrobienia.

Susan zadrżała, zaciskając splecione na bawełnianej ko­szulce ramiona.

- Czy ty i ten młody człowiek nie moglibyście pójść i wezwać policji? Zostanę tu i przypilnuję, by nikt go nie ruszał. - Zawahał się i spoglądając na ciało po­prawił: - Jej.

Susan przytaknęła i oboje pobiegli plażą. Henry pozostał na miejscu, z rękami założonymi z tyłu - wysoki i przygar­biony w srebrnej mgiełce wczesnego poranka. Szary Pacyfik, prawie niewidoczny, z rykiem buntu poddawał się księżyco­wi, który cal po calu odciągał go od wybrzeża. Mewy pikowały ku falom po ryby, krzycząc przy tym głosami rozgniewanych kobiet. Był kwiecień, lecz chłód nie ustępo­wał, a nadmorska mgła wyglądała na taką, która nie znika przez większą część dnia.

Henry nie spał tej nocy. Przesiedział ją w swym gabine­cie w domu przy plaży, pracując przy świetle nakrytej mosiężnym kloszem lampy nad nowym artykułem dla „Philosophy Today”: „Idea życia po śmierci”, autorstwa profesora Henry'ego Watkinsa. Pisał ręcznie, nabawiając się od czasu do czasu skurczu kciuka, zaś po ukończeniu każdej strony wręczał sam sobie nagrodę - dużą wódkę z sokiem pomidorowym. Stąd też spacer po plaży, na który wybrał się o szóstej nad ranem, miał nie tylko uwolnić jego myśli od ciężaru dziesięciu wieków pomylonych filozoficz­nych sporów, ale także rozproszyć opary dwunastu Krwa­wych Mary.

A tutaj, proszę, leżała na piasku martwa, naga, młoda kobieta. Niezaprzeczalny i oczywisty dowód na to, że wszystko, co napisał w nocy, było pretensjonalne i nonsen­sowne. Bańki mydlane i pegazy... Czuł się niemal tak, jakby bogowie o srogich obliczach pokierowali jego krokami, skazując go na znalezienie tej dziewczyny po to właśnie, by pokazać mu w najbardziej wstrząsający z możliwych spo­sób, jak absurdalne są jego teorie. Nikt nie jest w stanie tak zakpić z żywego, jak martwy.

Leżała twarzą ku dołowi, ze skórą oblepioną czystym, szarym piaskiem. Długie jasne włosy oplatane były wodo­rostami. Wszystko to rozłożyło się wkoło niej jak wokół syreny. Jedną martwą rękę zdawała się wczepiać w piasek, jakby nie chciała pozwolić, by morze zabrało ją znowu, jakby było czymś ponad jej siły utonąć dwukrotnie. W perłowoszarej mgle ciało było tak białe, jakby świeciło włas­nym blaskiem.

Henry obszedł je dookoła. Zostawszy sam, poczuł nagle, jak bardzo mu żal tej kobiety, aż ścisnęło mu się gardło, a wiatr od morza nawiał do oczu łzy. Może był to jeszcze wpływ alkoholu, ale przecież mogłaby ona być którąkol­wiek z jego studentek filozofii; była jeszcze młoda - nawet nie widząc jej twarzy mógł stwierdzić, że nie miała więcej niż dziewiętnaście lub dwadzieścia lat. Przyglądał się długim, ładnie sklepionym plecom i szerokim biodrom. Jedna z nóg była odrzucona, tak, że mógł dostrzec kosmyk przemoczo­nych, jasnych włosów łonowych. Wokół lewej kostki ko­biety owinął się misternie spleciony srebrny łańcuszek - to była cała jej biżuteria. Biała, pokryta drobną siatką niebieskich żył krągłość na wpół widocznej piersi pozwalała sądzić, że większość mężczyzn obejrzałaby się za nią więcej niż raz.

Morze zapieniło się przez chwilę wokół jej wyciągniętej stopy, potem odstąpiło, jakby stwierdziło z goryczą, że zrobiło już, co do niego należało.

Henry wepchnął pięści do kieszeni swego płowego sztormiaka i w zadumie odwrócił się ku wysokiemu brze­gowi. Nie miał nigdy własnych dzieci. Jego cztery lata trwające małżeństwo z pierwszą damą oceanografii In­stytutu Scrippsa było we wszystkich możliwych znacze­niach jałowe. Przez te cztery lata nauczył się pić. Musiał nauczyć się również znosić samotność. Teraz zaś nauczał filozofii coraz to nowe gromady młodych mężczyzn i ko­biet, od czasu do czasu grywając z najbliższym sąsiadem w szachy. I było to dość, by odczuwał coś w rodzaju spełnienia.

W każdym razie wystarczyłoby wstrzymał się od wzię­cia dwóch buteleczek tabletek nasennych przed udaniem się do łóżka w towarzystwie egzemplarza „Tako rzecze Zaratustra”.

Jego studenci na Uniwersytecie w San Diego nazywali go Bing, jako że przypominał trochę Binga Crosby'ego.

Zapuścił włosy, starając się upodobnić raczej do Timothy'ego Leary, którego z dwojga złego wolał od Crosby'ego, ale przezwisko przylgnęło.

Jakieś pięć minut później Gil i Susan zeszli po betono­wym podjeździe z nadmorskiego parkingu i, na wpół bieg­nąc, na wpół idąc, ruszyli przez pochyłą plażę.

- Policja jest w drodze - wysapał Gil.

- Dziękuję.

- Nigdy dotąd nie widziałam trupa - powiedziała Susan.

- Ona też była młoda - zauważył Henry. Dziewięt­naście, dwadzieścia lal.

Czekali niespokojnie i niecierpliwie. Nie dochodził ich jak na razie, dźwięk policyjnej syreny. Morze szumiało gniewnie i niewzruszenie, mewy szybowały w ciszy pod wiatr.

- Uprawiałem tu po prostu jogging - odezwał się bezbarwnym głosem Gil. - Wie pan? Naprawdę, w pierw­szej chwili myślałem, że to pies.

Susan nie mogła oderwać oczu od ciała, od rozpostartych na piasku włosów, zaciśniętej dłoni i skrzących się piaskiem ramion.

Gil był jednym z tych południowokalifornijskich męż­czyzn, których trudno jest opisać jednym zdaniem. Mógł być studentem, mechanikiem samochodowym albo bar­manem, albo wręcz niczym się nie zajmować. Był bardzo szczupły, mocno opalony, z pociągłą, poważną twarzą i wydatnym, piegowatym nosem. Włosy miał gęste, ciemne, potargane teraz przez wiatr niczym u stracha na wróble. Nosił granatowy, bawełniany sweter do ćwiczeń gimnas­tycznych, z białym napisem „Crucial” na piersi, oraz drelichowe szorty, niegdyś będące spodniami, od których później odcięto nogawki.

Susan sprawiała nieodparte wrażenie zepsutej, lecz skłon­nej do buntu córki mieszczańskiej rodziny. Kosmyki jej jasnych, krótko przyciętych włosów sterczały na wszystkie strony. Miała na sobie bawełnianą koszulkę we włoskim stylu, z czerwonymi oraz zielonymi błyskawicami na białym tle, i sportowe szorty z białej satyny, dla których określenia słowo „ciasne” zdawało się być nie dość mocne. Twarz miała pulchną, lecz ładną. Henry widział już w jej rysach tę urodę, mającą za parę lat wyłonić się z właściwych nastolat­ce krągłości. Oczy jej były duże, błękitne i równie roz­marzone, jak oczy dziewczyn w romantycznych i komicz­nych zarazem powieściach.

- Policja będzie pewnie chciała wysłuchać naszych ze­znań - powiedział Henry.

Słyszeli już odległe „uoip-uoip-uoip-uuuuu” policyjnej syreny, której wtórowało spieszne pojękiwanie ambulansu.

- Co my im możemy powiedzieć? – Spytała, Susan. - Po prostu znaleźliśmy ją tutaj i tyle.

- I to właśnie musimy powiedzieć - zapewnił ją Henry. Policyjny wóz zjechał po betonowej pochyłości wprost na plażę i zatrzymał się niecałe piętnaście stóp od nich. Zaraz za nim pojawił się ambulans z biura okręgowego koronera. Henry, Gil i Susan czekali w milczeniu, aż z radiowozu wygramoli się trzech detektywów, a dwóch sanitariuszy wyciągnie z hałasem przez tylne drzwi am­bulansu składane nosze. Chwilę później nadjechał jesz­cze jeden radiowóz i przebył plażę, mieląc kołami pia­sek. Wysiadło z niego dwóch umundurowanych funkcjo­nariuszy.

Detektywi podeszli bliżej i spojrzeli na ciało. Dwóch z nich było siwych, brzuchatych, jak Tweedledum i Tweedledee. Trzeci, chudy jak dorastający wilk, przypominał ciemnookiego Hiszpana z opadającymi czarnymi wąsami. Jego cynamonowy, trzyczęściowy garnitur wyglądał tak, jakby żona wybrała mu go osobiście w magazynach Searsa.

- Porucznik Ortega - przedstawił się. - A to detek­tywi Morris i Warburg.

- Henry Watkins.

- A ci młodzi państwo?

- Nie mieliśmy czasu, by się sobie przedstawić - odparł Henry.

- Nie znacie się?

- Pierwszy raz ich spotkałem. Sądzę, że wszyscy zauwa­żyliśmy ciało w tej samej chwili.

- Wasze nazwiska, jeśli można prosić? - Zwrócił się do Gila porucznik Ortega.

- Gilbert Miller.

- A ty, młoda damo?

- Susan Sczaniecka.

- Macie to? - Rzucił przez ramię porucznik Ortega.

- Nie, sir - odpowiedział detektyw Warburg. Porucznik Ortega westchnął krótko, z widoczną irytacją, potem podszedł obejrzeć ciało. Przyglądał mu się bardzo długo, obchodząc je wkoło, potem oparł ręce na ugiętych kolanach i zlustrował zwłoki z bliska, wciąż jednak ich nie dotykając.

- Czy ktokolwiek z was wie, kim była ta dziewczyna? - Rzucił, nie patrząc w ich kierunku.

- Nie - odpowiedzieli.

Henry poczuł, że narasta w nim dziwne poczucie winy z tego powodu, pomyślał jednak, że czuje to każdy obywatel wypytywany przez policję.

- Wygląda mi to na zwykły przypadek utonięcia - stwierdził detektyw Morris, odchrząkując, jakby miał za­miar przystąpić do recytacji. - Trochę wcześniej w tym roku, ale wygląda tak samo, jak zwykle. Kąpiel nago na Cardiff Beach, po paru kieliszkach, a tam, gdy wypłynąć dalej, jest naprawdę silna, cofająca się fala. Wciąga w mo­rze. W kwietniu jest zimno, umiera się od hipotermii w ciągu niecałych dziesięciu minut, jeżeli potrafi się pływać. A po­tem przypływ wyrzuca właśnie tutaj. - Spojrzał na zega­rek! - Powiedziałbym, że to właśnie jest pora.

Porucznik Ortega wyprostował się.

- Wcześnie wybrali się państwo na plażę - powie­dział, niedbale wskazując palcem na Susan, Gila i Henry'ego.

- Ja uprawiałem jogging - wyjaśnił Gil. - W grudniu skaleczyłem nogę w wypadku na motorze. Muszę codzien­nie biegać parę godzin, by doprowadzić ją do sprawności. Czas mam tylko wcześnie rano.

Porucznik Ortega spojrzał pytająco na Henry'ego.

- Ja, hmm... Pracowałem całą noc nad artykułem do czasopisma - rzekł Henry. - Tam mieszkam... Domek z pomalowanym na biało balkonem. Skończyłem pracę około wpół do szóstej, potem postanowiłem pospacerować. - Miał nadzieję, że porucznik Ortega nie poczuje woni jego oddechu.

Porucznik zwrócił się do Susan.

- A ty? Wyjątkowo wczesna pora, by wybierać się na plażę, nie sądzisz?

- Zapewne.

- Zatem, co tu robiłaś o tej wyjątkowo wczesnej porze?

- Spacerowałam, po prostu. I myślałam.

- Pokłóciłaś się z rodzicami?

- Moi rodzice nie żyją. Mieszkam z dziadkami.

- I z nimi się pokłóciłaś?

Poszłam tylko na spacer, to wszystko. Porucznik Ortega wydłubał coś kciukiem spomiędzy swych przednich zębów. Cmoknął, zasysając powietrze, i powiedział:

-Okay. Chcę, żebyście wszyscy złożyli zeznania przed obecnymi tu funkcjonariuszami. Pełne zeznania: jak znaleź­liście te zwłoki i wszystko.

- Zwykłe utonięcie - powtórzył detektyw Morris.

W tej właśnie chwili na plaży pojawiły się jeszcze dwa samochody, rozklekotany buick regał i oliwkowoszara fur­gonetka z biura koronera.

- A, jest i fotograf - porucznik Ortega zatarł ręce. - I nasz lekarz okręgowy, jak na niego niezwykle punktualnie.

Fotografem był młody człowiek o surowym wyglądzie, z godną mnicha tonsurą i skłonnością do nieustannego pociągania nosem. Niezwłocznie przystąpił do pracy, roz­kładając miarki i obfotografowując następnie ciało mło­dej kobiety ze wszystkich stron. Lekarz okręgowy ni­ski mężczyzna o byczym karku, w kontrastowej, biało-czarnej sportowej marynarce ze spiczastymi klapami - pogwizdywał bezgłośnie przez zęby, czekając, aż fotograf skończy.

- Ja mówię, że to zwykłe utonięcie. A co pan o tym sądzi? - Zagadnął go detektyw Morris.

Lekarz spojrzał na niego chłodno.

- Chce pan przeprowadzić oględziny zwłok, czy może pozwoli pan, żebym ja to zrobił?

Detektyw Morris wykrzywił się w niezdecydowanym uśmiechu.

- Nie, sir, niech pan zaczyna.

- Czy możemy odwrócić ją teraz? - Spytał porucznik Ortega.

- Chciałbym zobaczyć, jak wygląda.

Lekarz nie odpowiedział. Ostrożnie zgarnął piasek z ra­mion martwej i przeciągnął dłonią wzdłuż jej nagich pleców. Wstał marszcząc brwi i rozejrzał się po plaży.

- Czy któryś z was zna dobrze tę plażę? - Odezwał się w zamyśleniu.

- Tak, sir - powiedział detektyw Morris. - Spędziłem tu prawie połowę życia.

- Czy zdarzały się już tutaj utonięcia?

- Pięć albo sześć.

- Czy pamięta pan, jak daleko w głębi plaży znaleziono wtedy ciała?

Detektyw Morris wyglądał na zaskoczonego. - Przy samej wodzie, jak sądzę. Tak jak to.

- Proszę spojrzeć na te wyrzucone na brzeg wodo­rosty i inne śmieci. Proszę spojrzeć, gdzie leżą. Większość z nich jest lżejsza od ciała. Niektóre są nadal zmywane z plaży.

Porucznik Ortega podszedł bliżej i spojrzał niespokojnie na ciało.

- I jakie pan z tego wyciąga wnioski? - Spytał.

- Nie wiem, po prostu przyglądam się temu.

- Zauważa pan, że ciało leży na plaży dalej niż wodo­rosty, kawałki drewna i inne śmieci?

- Właśnie tak.

Porucznik Ortega ponownie syknął przez zęby. Jego wcześniejsze wysiłki wyraźnie nie uwolniły go od tkwiących w uzębieniu resztek jedzenia.

- Zauważa pan, że ciało leży na plaży dalej niż wodo­rosty i inne śmieci. I z tej obserwacji wyciąga pan wniosek, że dziewczyna wcale się nie utopiła, lecz zginęła w jakiś inny sposób i została porzucona na plaży, na skutek wypadku lub rozmyślnego działania, mającego stworzyć pozory, że się utopiła?

- To pan powiedział, nie ja - odrzekł lekarz, ob­macując prawą nogę martwej dziewczyny i przyglądając się śladom, które zostawiały jego palce. Strzelił palcami, a jeden z żujących gumę sanitariuszy przyniósł mu jego metalową walizeczkę i otworzył ją przed nim. Lekarz pogrzebał w środku, wyciągnął termometr, nasmarował go tłuszczem i bezceremonialnie wepchnął martwej kobiecie w odbyt.

- Jeśli pływała w oceanie przez całą noc, to możliwe, że temperatura jej ciała będzie o wiele niższa, niż gdyby leżała na plaży. Zależy to jeszcze, rzecz jasna, od tego, kiedy zmarła. Ale ta plaża jest zwykle od rana do zachodu słońca pełna ludzi, prawda?

- Tak, sir - zgodził się detektyw Morris. - Czasem nawet jeszcze dobrze po zmroku, gdy dzieciaki palą ogniska.

Lekarz czeka! Cierpliwie, aż ciało dziewczyny ogrzeje termometr. Tymczasem spojrzał na Henry'ego, Gila i Susan.

- A ci tutaj, to gapie, czy kto?

- Oni znaleźli ciało - wyjaśnił porucznik Ortega. Lekarz zwrócił się do Henry'ego:

- Widział pan przedtem kogoś martwego? Henry potrząsnął głową.

- Miły początek dnia, znaleźć trupa rzucił lekarz, tak swobodnie, jakby rozmawiali o pogodzie. Wyciągnął termo­metr i zmrużył oczy, spoglądając z uwagą na skale. - Sześć­dziesiąt jeden stopni.

- I co to znaczy? - Spytał porucznik.

- Znaczy to, że temperatura wewnątrz ciała wynosi sześćdziesiąt jeden stopni Fahrenheita - powiedział lekarz policyjny.

- I jaki pan z tego wyciąga wniosek?

- Jaki wniosek? Żadnego. To do pana należy wyciąga­nie wniosków. Ale mógłby pan przy tym wziąć pod uwagę, że temperatura powietrza wynosi tutaj około pięćdziesięciu pięciu lub sześciu stopni, a temperatura oceanu około czterdziestu dwóch do czterdziestu ośmiu stopni.

- Zatem, gdyby ciało pływało w wodzie przez noc, jego temperatura musiałaby być niższa niż sześćdziesiąt jeden stopni? - Dociekał porucznik Ortega.

- Zapewne.

Porucznik Ortega westchnął z wyrazem niezadowolenia na twarzy.

- W porządku. Teraz już możemy ją odwrócić? Lekarz wstał i energicznie otrzepał spodnie z piasku. Gdy to robił, podeszli sanitariusze, ustawiając się po obu stro­nach ciała. Przyglądający się temu Henry poczuł nagle irracjonalny przypływ strachu, połączony z nieodpartą potrzebą odwrócenia głowy i patrzenia gdzie indziej. Z ja­kiegoś niewytłumaczalnego powodu nie mógł jednak tego zrobić, musiał się przyglądać. W przeciwnym, bowiem razie dziewczyna z plaży na zawsze już pozostałaby dla niego pozbawiona twarzy i gdyby mu się śniła w nocy, a wiedział, że tak będzie, widziałby jedynie syrenie włosy z wplątanymi w nie wodorostami i smukłe, blade plecy.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl