2. WOJOWNICY NOCY II - ŚMIERTELNE SNY (1988), KSIĄŻKI, GRAHAM MASTERTON, CYKL WOJOWNICY NOCY
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Graham Masterton
Śmiertelne sny
1
John spostrzegł zadrapania wkrótce po tym, jak Lenny ułożył się do snu. Sześć głębokich równoległych nacięć w kwiecistej tapecie na korytarzu, nieco nad głową, sięgało głęboko w tynk. Wąskie, w kształcie litery V, wyglądały jak ślady po nożu do linoleum czy dłucie o bardzo cienkim ostrzu.
— Niech to diabli! — zaklął, dotykając końcami palców porwanej tapety.
Gdy założono ją w ubiegłą środę, przez pięć minut pouczał Lenny'ego, jak należy obchodzić się ze ścianami i świeżą białą farbą. Ten dom miał zapoczątkować nowy, szczęśliwy rozdział ich życia; to, że Lenny zeszpecił go tak szybko, było czymś równie zatrważającym, jak gdyby powiedział, iż nienawidzi Jennifer i nie chce z nią mieszkać.
— Niech to diabli! — powtórzył.
Nacięcia były zbyt głębokie, by zrobiono je przypadkowo. Lenny nie puściłby aż tak nieostrożnie samochodzika po torze wyścigowym wytyczonym przez kwieciste desenie; nie rąbnąłby też tak gwałtownie swym „zamaskowanym robotem" o wyimaginowaną ścianę skalną. To było rozmyślne. Zaplanowane i wykonane z zimną krwią.
John westchnął głęboko i ruszył korytarzem, na którego końcu znajdowała się sypialnia Lenny'ego. Było w niej gorąco i ciemno, pachniało nowym dywanem. Łóżko chłopca stało w głębi pod ścianą. On sam leżał na plecach, z wypiekami na policzkach, jedną ręką trzymając robota, którym bawił się tak długo, aż zmorzył go sen. John stał nad łóżkiem, dopóki oczy nie przywykły do mroku.
Lenny miał dziewięć lat, co oznaczało, że był jeszcze na tyle młody, by zdobyć się na prawdziwie ucieszne żarty, ale i wystarczająco dojrzały do wyrządzenia poważnej szkody. Był kędzierzawym blondynkiem. Byłby śliczny, gdyby nie ten szeroki, figlarny uśmiech od ucha do ucha. Tak bardzo przypominał matkę, że Johnowi łzy szczypały kąciki oczu, nawet gdy nie myślał o Virginii.
Lelly — tak nazywała go Virginia, bo w ten sposób wymawiał swe imię, kiedy był bardzo mały.
John pozwolił Lenny'emu rozpaczać po śmierci matki, tak jak pozwolił rozpaczać sobie samemu. Niektórzy — a zwłaszcza jego własna matka — uważali, że pozwolił Lenny'emu rozpaczać za długo. Osiemnaście ciężkich miesięcy. Napady złego humoru, szaleństwa, niczym nie skrępowana furia. Kiedyś, gdy Lenny rozlał farbę po całej szkole, John prawie uwierzył, że stracił również syna; uwierzył, że przez resztę życia będzie krzyczał i kopał i nie zechce zrozumieć, iż ludzie umierają, czy tego chcemy, czy nie, i że wśród nich znajdzie się również nasza matka.
Próbował jednak być cierpliwy wobec Lenny'ego i prosił o to samo jego nauczycieli i kolegów. Stopniowo zachowanie chłopca zaczęło się poprawiać. John nigdy nie zapomni dnia, w którym syn wrócił ze szkoły, objął go za szyję i nie powiedział ani słowa. Zrozumiał wtedy, że Lenny pogodził się wreszcie z utratą matki.
Nie pozwalał teraz, by Lenny'emu wracał zły humor. Oczekiwał współpracy, przyjaźni i zaufania. Pamięć miała trwać zawsze, lecz żałoba musiała się skończyć; życie toczy się dalej. W maju znalazł sobie nową pracę jako szef działu technicznego Philadelphia News i sprzedał stary dom w Newark. W końcu października poznał Jennifer i wkrótce poprosił ją o rękę.
John zastanawiał się, czy Lenny mógłby czuć się dotknięty tym wszystkim i nic mu nie powiedzieć. Może uważał, że sprzedając dom, w którym żyli razem, zmieniając pracę i zakochując się w Jennifer, zdradził Virginię i próbuje zatrzeć pamięć o niej. No i nie chodziliby na cmentarz tak regularnie, jak zwykli to robić, gdy mieszkali w Newark.
Może to właśnie wyrażały rysy na ścianie — niemy protest przeciw nowemu życiu. Znak, że jeśli nawet John zapomniał już o Virginii, to nie zapomniał o niej Lenny.
Chłopiec zaczął lekko pochrapywać. Jego oczy przesuwały się pod powiekami. Śnił o czymś. O baseballu? O „Star Trek"? O matce? John wciąż był zły, lecz nie zamierzał wyrywać go ze snu.
Dobrze, młodzieńcze — pomyślał. To może zaczekać do jutra, ale nie licz na pobłażanie.
Cień Jennifer padł na drzwi. Szukała go.
— Czy wszystko w porządku? — szepnęła. — Zastanawiałam się, gdzie jesteś.
— W porządku. — John wyszedł na palcach z sypialni i zamknął drzwi. Ucałował Jennifer w czoło.
Wciąż ją kochał. To było to samo uczucie, jakim darzył ją od początku ich znajomości. — Nieznośny bachor. Zniszczył tapetę. Widziałaś to? Mam zamiar obedrzeć go jutro ze skóry. Czterdzieści pięć dolarów za rolkę, a ten ją podarł.
Poprowadził ją z powrotem korytarzem i pokazał zadrapania. Na ich widok Jennifer zmarszczyła brwi.
— Czy zrobił je Lenny? — Sięgnęła w górę i dotknęła ich. — Okropnie wysoko jak na niego. Musiałby włożyć mnóstwo sił, by wyryć je tak głęboko.
— Za kogo ty się uważasz? Za Sherlocka Holmesa?
Jennifer uśmiechnęła się i obdarzyła go krótkim pocałunkiem.
— Nie gniewaj się na niego, John. Jestem pewna, że nie zrobił tego celowo.
— Nie celowo? Pół tuzina cholernych bruzd w ścianie? Zajęło mu to chyba cały wieczór!
Zeszli po krętych schodach trzymając się poręczy wspartej na białych słupkach. Korytarz i schody były wyłożone bladomorelowym dywanem, ściany zaś pokrywały zielone i morelowe kwiaty.
— Nie miałby na to czasu — zauważyła Jennifer. — Prawie cały wieczór grał ze mną w „Trivial Pursuit", potem wykąpał się, zszedł na dół, zjadł kolację i poszedł prosto do łóżka.
— Może zrobił to wczoraj wieczorem, a ja tego wcześniej nie zauważyłem — mruknął John. — Chcesz drinka?
Jenniffer przeszła do salonu i usiadła.
— Wypiję martini, jeśli jeszcze masz.
John skierował się do barku. Na tacy czekał oziębiony szklany dzbanek. To był obowiązek Jennifer; przyrządzała dzbanek martini, aby było gotowe, gdy wróci z biura do domu.
— Przecież masz zapasową rolkę tapety, prawda? — powiedziała Jennifer. — Mogłabym poprosić pana Kahna, by ją jutro położył.
John nalał drinki.
— Ach... nie jest to aż tak wielka szkoda. Ważne, że Lenny zrobił to rozmyślnie.
— Może on tego nie zrobił.
— Daj spokój. Ja tego nie zrobiłem, ani ty, więc kto?
— Nie unoś się — powiedziała Jennifer. — W końcu to tylko chłopiec.
John pociągnął łyk lodowatego dżinu i wzruszył ramionami. Potem usiadł na sofie obok niej i pocałował ją.
— Mówiłem ci, że Arnie Walters myśli o kupnie jeepa? — spytał. — Chce przejechać cały kraj, by odpowiedzieć na zew krwi.
— Arnie? W jeepie? Nie wyobrażam sobie.
— Bili Chapman powiedział, że Arnie nie potrafi odpowiedzieć nawet na najprostsze pytanie, a cóż dopiero na zew krwi. — Sięgnął za siebie po gazetę leżącą na stole za sofą. — Wygląda na to, że posuwają się do przodu z tym remontem Annenberg Center.
Jennifer uśmiechnęła się i patrzyła, jak wyjmował z kieszeni koszuli okulary. Nie miała nic przeciw tym małym rytuałom jego powrotu z pracy, działały na nią kojąco; Nie był typem człowieka, który pozwoliłby sobie spocząć na laurach. Często niespodziewanie zabierał ją na obiad we dwoje lub pod działaniem chwili porywał do doliny Brandywine lub nad Poco-nos, tak że z chęcią zezwalała mu na wieczorny obrzęd nalewania martini, otwierania gazety, którą redagował przez cały dzień, a do której nigdy nie miał czasu zajrzeć, wyciągania okularów i na kwadrans lektury. Choć poznali się zaledwie dziewięć miesięcy temu, było im tak dobrze i wygodnie, jak gdyby żyli ze sobą od lat. Brało się to po części stąd, że oboje przywykli do towarzystwa drugiej osoby. Jennifer rozwiodła się przed czterema laty ze swoim wykolejonym mężem Pete'em. Ale poza tym pasowali do siebie. Oboje mieli po czterdzieści lat, wyglądali młodo jak na swój wiek, oboje interesowali się muzyką i teatrem, dobrą kuchnią i sztuką. Od kiedy zaczęli się spotykać, praktycznie zamieszkali w Filadelfijskim Muzeum Sztuki.
John był ciemnowłosym mężczyzną o krępej budowie ciała, za dużym nosie i kwadratowej szczęce. Wyglądał bardziej na cieślę lub plantatora tytoniu niż na pracownika gazety. Na komodzie leżała fotografia przedstawiająca go w koszuli i drelichowym berecie i trzeba byłoby wybaczyć każdemu, kto wziąłby go za wąskookiego mężczyznę z reklamy Camela, zapalającego rozżarzonym patyczkiem papierosa.
Jennifer była bardzo szczupłą ciemną blondynką, o dużych szarozielonych oczach i ustach, które — zdaniem Johna — wyglądały, jak gdyby całowały lub chwytały powietrze, lub też robiły jedno i drugie. Kiedy John pojawił się pierwszy raz w Philadelphia News, pracowała tam jako sekretarka; teraz prowadziła małą perfumerię zaraz za „Head House Inn" na Society Hill.
Wyglądała i zachowywała się elegancko. To ona urządziła dom w białym i brzoskwiniowym kolorze, zapełniła go antykami z ozdobnego orzecha i najbledszego dębu. Dla Johna było zagadką, dlaczego tak długo pozostawała żoną tego nadętego, zblazowanego zera, jakim był Pete Marcowicz. Oczywiście, czuł się z tego powodu zazdrosny, choć nie miał ochoty przyznawać się do tego.
Teraz żyli razem w wyremontowanym trzypiętrowym domu w stylu kolonialnym na Trzeciej Ulicy, czując, że życie nagrodziło ich tak, jak na to zasługiwali. Jedynym pragnieniem Johna było teraz posiadanie BMW 5 i zegarka marki Corum.
Gdy ścienny zegar w hallu wybił ósmą, Jennifer skończyła swe martini i powiedziała:
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]