They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

017 - Pan Samochodzik i Kindżał Hasan Beja - Szumski Jerzy, Pan Samochodzik - 119 tomów

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JERZY SZUMSKI

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK I...

 

KINDŻAŁ HASAN-BEJA

 

 

 

 

 

 

 

 

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1997* * *

Chmury odpłynęły i nisko nad szczytami sosen rozjarzył się ogromny, jakby krwią opity księżyc. Młoda noc pojaśniała, a gładką znieruchomiałą taflę ukrytego wśród lasu jeziora przeciął czerwony szlak księżycowego blasku, sięgający dryfującej na podwodnych prądach łódki. Siedzący w niej mężczyzna powoli wypuszczał za burtę sznur na węgorze, którego wiele jeszcze zwoi leżało na dnie łodzi. Kłusownik nawlekał na haki rosówki i małe żaby; pomrukiwał z zadowoleniem, myśląc, ile to zarobi na dzisiejszym wypadzie.

Od mrocznej ściany trzcin oderwały się dwa czarne punkty i bezgłośnie, zostawiając za sobą maleńki odkos fali, zaczęły zbliżać się ku łodzi od strony, ku której siedzący w niej człowiek odwrócony był plecami.

Przy przeciwległym brzegu obwołały się terkocącym zaśpiewem trzciniaki, pisnął przelatujący nietoperz. Pasmo mgły, w które łódka powoli wsunęła się, zapachniało tatarakiem...

I nagle łódź przechyliła się mocno, rzucając kłusownika plecami na ławkę. Padając obejrzał się i zobaczył cztery kosmate łapy wpite pazurami w krawędź burty, przez którą z szumem lała się woda. Krzyknął. Nad łapami uniósł się ociekający wodą podwojony czarny łeb o czworgu zielono błyszczących ślepi. Pod nimi krwią czy księżycowym światłem zabłysły potężne kły. Poderwał się, zachwiał i runął tuż obok potwora w wodę. Zachłysnął się. Strach paraliżował ruchy, gumowy płaszcz oplątywał ręce, wysokie rybackie buty, wypełnione wodą, niczym kotwice ciągnęły za nogi w dół, w zimną ciemność, grzęzły w mule. Poderwał się resztką sił, resztką pozostałego w płucach powietrza - był przecież niezłym pływakiem. Poczuł, że uderza głową w dno łodzi; szarpnął się w bok, chwycił ręką zbawczą burtę, zacisnął na niej drugą dłoń (na szczęście wpółzatopiona łódź ledwo wystawała nad wodę), wpełzł do środka i nie próbując nawet wyczerpać wody jak oszalały naparł na wiosła, byle szybciej, byle bliżej ku zbawczemu brzegowi. Wokół nikogo, tylko ciemnoołowiana gładź. Plusnęła ryba, znów odezwały się trzciniaki; od ławicy wodorostów niosła się słodkomdląca woń...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

MAZURSKA NESSIE • NOWY WEHIKUŁ PANA TOMASZA • NIESPODZIEWANY DAR • SAMOTNIK ZNAD JEZIORA LISUNIE • TAJEMNICA KINDŻAŁU HASAN-BEJA • WYPRZEDZONY PRZEZ ZŁODZIEI • POTWÓR Z LISUŃ RAZ JESZCZE

 

 

- Tak więc, drogi Pawle, Mazury pozazdrościły sławy Loch Ness i mają swego potwora. Co prawda, nie przyciąga jeszcze turystów, a wręcz przeciwnie, przegania ich. Ale to kwestia czasu... - kończył swą opowieść mój przyjaciel Zbyszek, który po powrocie znad Wielkich Jezior odwiedził moje mieszkanko na Ursynowie. - A że mazurski potwór istnieje, masz tu dowód... - podsunął mi zdjęcie. - Co prawda, jest nie najwyższej jakości, bo fotografowano w nocy i marnym aparatem, ale wyraźnie dostrzec można dwa łby czy też garby polskiej Nessie...

Przyjrzałem się fotce. Rzeczywiście: coś niby dwa czarne garby wystawało na środku spokojnej wody zatoki.

- Jak nazywa się to jezioro? Lisu...?

- Lisunie. A co, chciałbyś się tam wybrać?

- Czemu nie? Jadę właśnie na jeziora, spotkać się z moim szefem, panem Tomaszem, mógłbym więc choć jedną nockę popolować na potwora.

- To już ci pokazuję, jak tam dojechać! Dawaj mapę...

I pojechałem... Czym, zapytacie, skoro w pościgu za zbirami, udanym zresztą, rozbiłem swą ukochaną syrenę?

A pojechałem... Nie, to trzeba dokładnie wyjaśnić!

Otóż również pozbawiony swego ulubionego i jedynego w swoim rodzaju samochodu pan Tomasz, od niedawna mój przełożony, otrzymał od Polonii amerykańskiej list, w którym obiecano mu wzruszający a drogi prezent: nowy, specjalnie wyposażony samochód. Godny, jak napisano, tak znakomitego pogromcy złodziei dzieł sztuki, jakim jest Pan Samochodzik. I nie minęło wiele czasu, a staliśmy wraz z mym szefem w porcie gdyńskim przed wielkim błyszczącym kontenerem oklejonym mnóstwem napisów w rodzaju: “Ostrożnie”! “Szkło”!, “Nie przewracać!”. Opieczętowanym i zaplombowanym.

Trzeba było widzieć miny celników, gdy wreszcie otwarto wrota pojemnika i wytoczył się z nich całkiem zwyczajny kryty samochód terenowy, o z lekka zmatowiałym lakierze. Wydawało mi się, że słyszę za plecami parsknięcia tłumionego śmiechu! My natomiast z Panem Tomaszem pokiwaliśmy z uznaniem głowami. Ten wóz nie będzie się rzucał w oczy! A już baliśmy się, że amerykanie, choć polonijni, to jednak Amerykanie, przysłali tu jakieś lśniące chromem cacko. Resztę tajemnic wehikułu II kryła na razie przed nami gruba Księga obsługi, którą pan Tomasz trzymał pod pachą.

Czym prędzej dokonaliśmy wszystkich formalności, przykręciliśmy próbne tablice, zatankowaliśmy i ruszyliśmy gazem... na najbliższy parking, by tam zagłębić się we wspomnianej księdze i porównywaniu jej z rzeczywistością jeepa. A oto, czego, wśród pomruków aprobaty pana Tomasza i mych gwizdnięć zachwytu, dowiedzieliśmy się o pojeździe.

 

Podwozie: przedłużone wzmocnione jeep grand cherokee.

Silnik: chrysler V-8, turbo-diesel, osiem cylindrów, po dwa gaźniki na cylinder, moc 180 KM.

Napęd na dwie lub jedną oś. W wodzie dwuśmigłowa śruba tunelowa.

Osiągi: 250 km/h, od 0 do 100 km/h - 7,5 sekundy.

Wyposażenie dodatkowe:

- chowany obrotowy reflektor szperacz - halogen dużej mocy,

- wyciągarka na wypadek ugrzęźnięcia,

- noktowizor,

- komputer do łączności z nawigacją satelitarną,

- możliwość zmiany koloru części nadwozia w czasie jazdy,

- wtrysk do kabiny gazu obezwładniającego (na przykład przy próbie kradzieży),

- uzupełnianie (w czasie jazdy) powietrza w przebitym kole,

- tylne siedzenie błyskawicznie unieruchamiające niepożądanych pasażerów,

- dodatkowe uszczelnienie drzwi przy wykorzystaniu auta jako amfibii,

- ściemnione szyby,

- szyberdach,

- wytwornica zasłony dymnej,

- nadajnik wskazujący stale miejsce przebywania (na przykład skradzionego) auta, tak zwany GPS,

- zdalna blokada pracy silnika i kierownicy.

- Uff! - westchnął szef, gdy dokończyliśmy przeglądu. - Ach, ci Amerykanie! To rzeczywiście wóz dla Jamesa Bonda!

- Przecież nie musi pan tego wszystkiego używać! - zaśmiałem się. - Czasem jednak...

- Masz rację - kiwnął głową pan Tomasz. - Czyż Jerzy Batura nie zapowiedział, że „gra” z nim to już zupełnie inne „klocki”? - milczał przez chwilę. - Dobrze, że główny ciężar tej gry nie będzie już spoczywał na mnie...

- A na kim? - żachnąłem się.

Spojrzał mi w oczy:

- Na tobie - wyciągnął kluczyki ze stacyjki i podrzucił w moją stronę. - Łap. Są twoje.

- Ależ!... - krzyknąłem.

Położył mi rękę na ramieniu:

- Daj spokój, Pawle. Czy myślisz, że nie zdaję sobie sprawy z mego wieku? Owszem, obiecuję czuwać nad tobą. I mam nadzieję, że jeszcze długo... Ale działać?... Bądź gotów sam i to jak najszybciej! - wysiadł z samochodu i cicho zamknął za sobą drzwiczki. Patrzyłem, jak lekko przygarbiony idzie wzdłuż trawnika. Zatrzymał się, przypalił papierosa i odwracając twarz ku mnie podniósł kciuk w geście zwycięstwa...

 

Tak więc jechałem Rosynantem (bo tak ośmieliłem się nazwać na cześć rumaka don Kichota z La Manczy podarowany mi czy tylko pożyczony samochód). Rosynant był wierzchowcem ostatniego błędnego rycerza, a ja, co tu ukrywać, postanowiłem sobie być rycerzem nie błędnym, ale bezbłędnym! Przez Olsztyn, który mignął mi skrawkiem jeziora Skanda, aż weselej zrobiło mi się na duszy, choć warszawskiej, ale przecież kochającej wodę, skierowałem się ku Szczytnu. A gdy za nim zbiegły się ku mnie w Starych Kiejkutach jeziora Ochodzienik i Łęczek, poczułem się na swoim miejscu! Fakt, że takich „swoich miejsc” mam kilka, a każde z nich jednakowo kocham!

Prawda, że droga, która wiodła mnie do Mikołajek, gdzie oczekiwał pan Tomasz wraz z odremontowaną „Krasulą” - jak oryginalnie zwał się jego jacht - oraz znamienitą parką siostrzeńców: Zosią i Jackiem, prowadziła nieco pokrętnie do celu. Ale jak tu się oprzeć widokom tak rozmaitych jezior i jeziorek: jak nie zatrzymywać się nad rzeczułką w towarzystwie bociana spoglądającego nieco z pogardą na mieszczucha? A gdy jeszcze dodać, że tam, w dali, czeka w tajemnej głębi lisuńskiego jeziora mazurska Nessie?! Noga sama zwalnia pedał gazu, by jak najszybciej smakować tę drogę, wzorem mijanych właśnie harcerzy w pełnym włóczęgowskim rynsztunku, którym patronuje powiewający nad nimi misternie wyhaftowany proporzec.

Ale cóż, minęły rozsiadłe na przecudnym szlaku Krutyni (kajakarz-turysta, który nim nie przepłynął chociaż raz, może uważać się za uprawiającego kajakarstwo w domowej wannie) Babięta, próbowały zatrzymać swym urokliwym jeziorem Nawiady; jeszcze Piecki i już trzeba pytać, którędy do nadleśnictwa Strzałowo u zatoki jeziora Majcz; tamtędy wiedzie bowiem prosta droda do jeziora Lisunie.

Lisunie...

Dojeżdżając, już po minięciu sympatycznej leśniczówki o tejże nazwie, dostrzegłem chyba w lesie dach samotnej chatki. Ale... Wreszcie jezioro! Okolony trzciną i starodrzewiem łuk dziwnej, jakby szmaragdowej barwy z maleńką wysepką trzcin u podstawy, rezerwat - według mapy stanowisko kłoci wiechowatej. A po prawdzie, to sporo śladów, że nie wszyscy szanują jego wyjątkowość.

Mieszkańcy dwu nadjeziornych zagród, państwo Abramek i Buwienko rozkładają ręce:

- Cóż możemy zrobić?!

Skoro tak pouczam, to i sam powinienem biwakować poza granicami ostoi. Ale powołując się na konieczność wyższego rzędu, jaką jest tropienie, a może i pochwycenie jeziornego potwora, zaszyłem Rosynanta w gąszcz u podmokłej nadbrzeżnej polanki, rozbiłem swój, może nie na miejscu, bo górski - ale za to stuprocentowo nieprzemakalny - namiocik, wrzuciłem doń karimatę oraz śpiwór i... zastanowiłem się nad kolacją. Powody do zastanowienia były dwa.

Pierwszy powód: jakiej wody użyć do przyrządzenia wieczornej herbatki? Przyznam się ze wstydem, że wiozłem ze sobą dwa plastikowe kanistry z wodą. O nie, nie napełnione warszawską trucizną, którą pijam na co dzień! Czerpałem do nich z wiejskiego wodociągu w Zielonce, a ta woda ma smak wyborny! Powie ktoś: „Z wodą nad wodę?” A czy to ja jestem winny, że do tego doprowadziliśmy skarb nasz, Wielkie Jeziora Mazurskie, że zanurzyć w nich spragnione usta, to nabawić się - sorry - biegunki? Kanister więc czy zaufanie do śródleśnego jeziorka? A niech tam! Zaufam, choć przegotuję dokładnie.

Drugi powód do zastanowienia: na czym gotować wodę?

Obszerny bagażnik Rosynanta niesie w swym wnętrzu i butlę z gazem, i kuchenkę - dwupalnikową nawet... ale mieści też trzy długie gwoździe i ostrą siekierkę... zapałek też mi nie brakuje, a tuż obok widzę dwie uschnięte brzózki... I słyszę głos ojca: „Wielki Manitou dał swym dzieciom brzozę, by mogły się ogrzać, gdy inne drzewa mokre...”

Więc?

Gwoździe w ziemię. Gałązki, pnie brzózek pod siekierkę. Drobina suszu z jałowca na rozpałkę... Od pierwszej zapałki... O, to już byłoby za dobrze! Od czwartej zapłonęło ognisko w lesie...

Przydałby się pieniek, żeby przysiąść, bo nieco mokro, ale nie ma. Wywlokłem więc karimatę, usiadłem, pokroiłem chleb i nadziałem pętko zwyczajnej na patyk, nasypałem do kubka moją ulubioną zieloną herbatę i odrobinę cukru. Czajnik na gwoździach zaczął gadać. Wyciągnąłem się wygodnie i zaczekałem, aż, rozzłoszczony, zagwizdał na mnie. Już. Zdjąłem go z ognia, wlałem wrzątek w kubek, po brzegi, zapach herbaty cudownie połączył się z zapachem lasu i jeziora. Opodal odezwał się spóźniony drozd - pieśń usypiającego lasu. Poczekałem, w radości wielkiej, a może głupiej, aż pieśń się skończy. Dopiero wtedy dorzuciłem drewek do ognia i wyciągnąłem nad nim patyk z kiełbaską.

Ach, zapomniałbym! Skok do samochodu po dwunastokrotną, rozjaśniającą lornetkę i Exaktę z teleobiektywem. W aparacie czeka na potwora z Lisuń błona o najwyższej czułości.

Ale tafla jeziora jest pusta, spokojnie obracam więc mój „szaszłyk” nad jasnym płomieniem brzozy...

- Dobry wieczór!

Tuż za moimi plecami! A przecież nie słyszałem ni szelestu!

Wysoki mężczyzna. Przy jego nodze wielki czarny pies. Chyba sznaucer, ale o dobre dziesięć centymetrów wyższy niż największe, które widziałem.

„Leśniczy! Ten da mi »potwory« i biwaki w rezerwacie! Mandat jak drut! Ale nie ma na sobie munduru leśnika...”

- Dobry wieczór, hm - odchrząknąłem - Proszę do ognia - przesunąłem się na karimacie. - Herbaty czy może kęs zwyczajnej?

- Herbaty - mężczyzna usadowił się obok. Pies przypadł jego boku.

Postawiłem czajnik na gwoździe, a drugi kubek przed obcym.

- Wybaczy pan, pijam zieloną...

- Ależ oczywiście - uśmiechnął się spod dopiero teraz widocznego opadającego w dół wąsika - tylko bez cukru.

- Bardzo proszę...

- Aleksander Azbijewicz - wyciągnął rękę.

- Paweł Daniec.

Milczeliśmy. Po chwili podsunąłem psu kęs kiełbasy. Wyszczerzył kły.

- Swój - powiedział mężczyzna, kładąc mi rękę na kolanie.

Może wydawało mi się, ale to kudłate czarne bydlę skinęło aprobująco łbem! W każdym bądź razie łyknęło kiełbasę ze smakiem.

Czajnik znów się odezwał. Napełniłem kubek przybysza. Nie czekał aż ostygnie, tylko podniósł go do ust. Dmuchał. Te wydęte wargi, wpół przysłonięte powiekami oczy, opadające w dół wąsy... jakbym twarz już gdzieś widział... Gdzie? Kiedy? Starszy mężczyzna... Nie, nie znam go...

- Co pana sprowadza w nasze zacisze? - sięgnął do kieszeni bluzy i wyciągnął z niej zmiętoszoną paczkę popularnych i drewnianą lufkę. - Zapali pan?

- Nie, dziękuję. Ja tylko fajkę, czasem.

- Przy wyjątkowej okazji! - zaśmiał się cicho. - A potwór z Lisuń taką okazją nie jest?...

- Skoro pan wie, że sprowadziła mnie tu plotka o mazurskiej Nessie, to czemu pan pyta?

Spojrzał spod oka:

- Bo czasem warszawiści przyjeżdżają tu szukać czego innego. Na darmo przyjeżdżają! - podniósł groźnie głowę.

Wzruszyłem ramionami. „Może by wreszcie sobie poszedł?” - pomyślałem.

Zapragnąłem być sam. Przy ledwo tlącym się ogieńku, naprzeciw zapadającego w noc jeziora. Wyciągnąć się na karimacie twarzą ku gwiazdom. Potem, gdy ognisko zgaśnie, rozebrać się, wejść w wodę i płynąć, płynąć... A tu trzeba było rozmawiać:

- A pan co sądzi, jako tubylec, o postrachu waszego jeziora?

- Coś w nim jest! - parsknął niespodziewanym śmiechem. - Ale chyba nie to, o czym inni myślą.

- Więc?

Ziewnął:

- Ee, lepiej niech pan mi opowie, jak się żyje w stolicy. To też na swój sposób potwór...

- Ależ...

I nie wiem, jak to się stało, że z opowieści o stołecznym życiu przeszedłem na opowieść o sobie - kim jestem, co robię...

- Pracuje pan więc w Ministerstwie Kultury i Sztuki? - ożywił się nagle. - A jest tam u was taki jeden... śmiesznie na niego mówią: Pan Samochodzik?

- To mój przełożony - odparłem z dumą. - Właśnie jadę do Mikołajek, żeby się z nim spotkać.

- No, no... że też tak się dziwnie składa - zaciągnął się i cisnął papierosa w ledwo już tlejący żar. Niespodziewanie lekko podniósł się z karimaty, obciągnął kurtę. Kosmaty pies poderwał się i stanął przy jego lewej nodze. Gość wyciągnął rękę:

- Dobranoc panu. Życzę owocnego polowania na potwora. Choć coś mi się widzi, że tej nocy pan go nie zobaczy.

Wstałem i uścisnąłem podaną mi dłoń. Oj, jakbym włożył rękę w imadło! Ale gość zaraz zwolnił uścisk.

- Dobranoc - ruszyłem ścieżką obok przybysza.

Mijaliśmy właśnie Rosynanta, gdy gość zatrzymał się nagle:

- Czy... wybaczy mi pan, przepraszam... Czy mógłbym zobaczyć pańską legitymację... jakiś papierek z ministerstwa?...

- Nie ma za co przepraszać! - otworzyłem drzwiczki auta i sięgnąłem do schowka. - Proszę tutaj. W świetle dokładniej pan ją obejrzy - skłoniłem się złośliwie.

- Ależ nie, nie, już nie trzeba! - cofnął się. - Wierzę, naprawdę wierzę panu. Czasem tylko... Proszę wybaczyć zdziwaczałemu samotnikowi... A jutro zapraszam do siebie. Ta chałupka przed leśnictwem... Jak słońce dojdzie wieczorem do tamtej sosny... Może to dziwne określenie czasu, ale przywykłem żyć tu bez zegarka... Proszę, to ważne dla mnie...

Nie drgnął listek, nie trzasnęła gałązka. Człowiek i pies bezgłośnie wtopili się w ciemność.

Do świtu bezskutecznie oczekiwałem pojawienia się Nessie z mazurskiego jeziora. Spałem po tym czuwaniu długo. prawie do południa. Gdy zmywałem z siebie resztki snu przepłynięciem jeziora tam i z powrotem najbardziej nie lubianym przeze mnie stylem - krytą żabką, wydało mi się, że słyszę od strony lasu, dwa głuche strzały. Ale może mi się tylko wydawało.

Przez resztę dnia nad Lisunam panowała cisza. Dopiero pod wieczór po przeciwnej stronie jeziora na łące opodal zagród zapłonęło ognisko i dały się słyszeć głośne śpiewy. Nie zwracałem na nie uwagi. Pilnowałem, aby, gdy tylko „słońce dojdzie do tamtej sosny”, stanąć na progu chatki samotnika. Oprócz ciekawości, dlaczego moja wizyta ma być ważna dla niego, czułem też prawie pewność, że w sprawie Nessie wie on coś więcej!

 

Domek pana Azbijewicza przycupnął na skraju polany pod wiekową, zabłąkaną wśród sosen lipą. Zbudowano go z tak zwanej papierówki, czyli grubych na półtorej dłoni bali, dach kryły dranice. Aż pod okap wspinały się różnobarwne malwy i groszki, oplatające też płot z nieokorowanej brzeziny. Ogrodzenie ku tyłowi domku stawało się coraz gęstsze i wyższe, przechodząc w coś w rodzaju zagrody. Cztery ule, jak wartownicy, ustawiły się po obu stronach furtki. Jednym słowem “sielsko i anielsko”! Ale gdy tylko wyciągnąłem rękę do klamki, między białymi pniakami płotu mignął czarny cień i zadudnił głuchy warkot. Cofnąłem się odruchowo.

- Śmiało, śmiało, proszę! - usłyszałem nieco rozbawiony głos gospodarza. - Azba nie ruszy bez rozkazu!

Otworzyłem furtkę. Siedzący na wysypanej piaskiem ścieżce Azba popatrzył na mnie przekrzywiając łeb. Popatrzył tak jakoś ze smakiem, jakbym był chodzącym połciem mięsa, w którym z ochotą zatopiłby kły; ale skończyło się tylko na głośnym przełknięciu śliny, gdy go mijałem. Pan Aleksander podniósł się z ławeczki pod lipą i uśmiechnął szeroko, choć w jego lekko skośnych oczach dostrzegłem niepokój:

- Witam, witam! W tak piękny wieczór chętnie przyjąłbym pana pod mym ukochanym drzewkiem, ale są sprawy, o których lepiej mówić w czterech ścianach... Proszę więc do środka!

Ruszyłem przodem, ale w moim ruchu musiało być coś podejrzanego, bo choć Azba leżał cicho usłyszałem podobny do jego głosu warkot od strony zagrody i coś ciężkiego uderzyło o jej ścianę, aż zatrzeszczała.

Gospodarz uspokajająco machnął ręką:

- Ot, pieski tam trzymam różne. Raz większe, raz mniejsze. Układam je, jak to się mówi, czyli tresuję. I z tego żyję. Sławne moje pieski! Jak myśliwy potrzebuje czy aportera na ptactwo, czy ciętego dzikarza, albo posokowca takiego, by tropu postrzałka nie zgubił, to jak w dym ze szczeniakiem do mnie! A i obrońcę, jak baranek dla niewinnych, a jak śmierć dla napastnika, wyuczę. No, ale proszę w moje skromne progi!

Przez sionkę weszliśmy do niskiej obszernej izby. Na środku stół, nad którym zwieszała się ozdobna lampa naftowa; dwa foteliki przy kominku z polnych kamieni, regał z książkami, wąskie łóżko przykryte łowicką narzutą, nad nim kilim z wyhaftowanymi wersetami pisma, tureckiego chyba. Niżej, na srebrnym łańcuszku, wschodni sztylet - kindżał. Podłogę zaścielały dzicze skóry, a na kominku potrzaskiwał wesoło ogień. Wzorzysta zasłona oddzielała izbę od kuchni.

Usadowiwszy mnie w foteliku pan Azbijewicz przyniósł niski stolik i rozstawił na nim dwa srebrne pucharki i takiż brzuchaty dzbanek o długiej wąskiej szyjce oraz dwie czarki. Pstryknął palcem w dzbanek:

- Prawda, że to piękna robota? Nie do trunków jednak, boć Allach zabrania. Ale my z niego miodku się napijemy. Nie najgorszego, bo sam go syciłem z tego nektaru, co go moje pszczółki nazbierały - lał w puchary złoty napój. - Herbaty, choć w czareczkach, to też się napijemy tutejszej - zawiesił nad ogniem kominka kociołek. - Lubię, jak woda jałowcowym dymkiem przejdzie...

Dostrzegł, że popatruję to na pucharki, to na kilim i uśmiechnął się:

- Bo widzi pan, polskim Tatarem jestem. Od Jana Kazimierza, od XVII wieku ród nasz w Polsce osiadły. A początek dał jemu murza (co po tatarsku książę znaczy) Hasan. Zwany też Hasan-bejem, jako że już w młodych latach w armii (wstyd przyznać) tureckiej służąc ten zaszczytny tytuł otrzymał. Dlaczego Polsce swe służby ofiarował i wiernie nowej ojczyźnie służył, nie wiem. Wiadomo mi tylko, że w 1651 roku w zwycięskiej dla Polaków bitwie pod Beresteczkiem przeciw Bohdanowi Chmielnickiemu stawał w chorągwi Murzy Bohdanowicza. I za swe męstwo wieś Rastowice w starostwie białocerkiewnym z rąk królewskich otrzymał... Pozwoli pan, że zacytuję fragment dokumentu nadania. Nie przetrwało to pismo do dziś, ale matka od małego mnie jego treści uczyła, żebym pamiętał kim jestem... „My w osobliwej consideracjej Naszej Królewskiej mając wiarę i cnotę ludzi narodu tatarskiego pod ten czas rebeliej kozackiej i buntów chłopskich Nam i Rzeczypospolitej oświadczona, a nadto krwawe ich odwagi, które mężnie czynili chodząc na podjazdy pod nieprzyjaciela, a w samej potrzebie pod Beresteczkiem w oczach naszych stawając, umyśliliśmy im takie ich zasługi łuską Nasza nagrodzić...” - zadumał się pan Azbijewicz, przetarł oczy i mówił dalej: - Gdy w 1654 roku trzy armie rosyjskie i jedna kozacka wkroczyły do Rzeczypospolitej, drogę zagrodziła im jedynie szczupła armia pod hetmanem wielkim Januszem Radziwiłłem. Hasan Azbijewicz był w jej szeregach, a gdy w Hołowczynie do księcia Radziwiłła dołączył pułk hetmana polnego Wincentego Gosiewskiego, chorągiew, w której Hasan-bej buńczuk nosił, została do niego odkomenderowana. I dobrze, bo po klęsce pod Szepielewiczami 24 sierpnia jedynie trzytysięczny pułk Gosiewskiego zdołał się wycofać w jak najlepszym porządku, I tak to już Hasan-bej przy hetmanie polnym pozostał...

- Dlaczego tytułuje pan swego prapradziada wciąż bejem, a nazwiska Azbijewicz jakby unika?

Gospodarz zaśmiał się:

- Ot, honoruję kaprys jego! Choć w polskim wojsku bił się, to lubił ponoć, by jego dawną turecką rangę szanowano. Gdy nastał „potop”, to najprawdopodobniej jak jego dowódca przeszedł - oj, wstyd mi - na stronę Szwedów. Wkrótce jednak Gosiewski opowiedział się znów po stronie Jana Kazimierza. A po zdobyciu przez Polaków Warszawy wyruszył ze swym korpusem na Prusy Książęce aby pokarać elektora pruskiego za jego przyłączenie się do Szwedów. I Hasan-bej był z nim, a w zwycięskiej bitwie pod Prostkami, 8 października, pono należał do tych, co zdrajcę księcia Bogusława Radziwiłła ujęli. Właśnie podczas wypadu na Prusy Książęce przodek mój skarb jakowyś zdobył. Ledwo małą część, którą przywiózł, resztę ukrywszy, starczyła, by znaczną majętność, Mijale, w Nowogrodczyźnie kupić i rodzinę w niej osadzić, bo Rastowice rebelia kozacka pochłonęła. Ledwo rok się Mijalam...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl