0113. Roberts Nora - Tu jest mój dom, ♥Orchidea♥
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ 1
W
szystkie potrzebne rzeczy miał w plecaku. Łącznie
z pistoletem kaliber 38. Jeśli wszystko pójdzie gładko, nie
będzie musiał zrobić z niego użytku.
Roman wyciągnął papierosa ze zgniecionej paczki
schowanej w kieszeni na piersi i odwrócił się tyłem do
wiatru, żeby zapalić. Ośmioletni chłopiec biegał niefra
sobliwie wzdłuż relingu, nie przejmując się kompletnie
nawoływaniami matki. Roman poczuł sympatię do malca.
Było bardzo zimno. Wiejący od Zatoki Puget przejmujący
wiatr zupełnie nie przypominał wiosennej bryzy, ale wi
dok, jaki Roman miał przed oczami, zapierał dech w pier
siach. Za szklaną ścianą kabiny widokowej było znacznie
zaciszniej, lecz wrażeń nie dałoby się nawet porównać.
Rozdokazywany dzieciak został wreszcie schwytany
przez blondynkę o zaróżowionych policzkach, której nos
z każdą chwilą był bardziej czerwony. Do uszu Romana
dotarły odgłosy awantury, kiedy kobieta ciągnęła chłopca
do ciepłego pomieszczenia. Przemknęło mu przez myśl, że
nader rzadko zdarza się spotkać zgodną rodzinę. Oparł się
o barierkę i leniwie palił papierosa, podczas gdy prom la
wirował wśród wysepek.
Panorama Seattle skryła się już za linią horyzontu, ale
6
TU JEST MOI DOM • 7
nadal można było dostrzec imponujące góry stanu Waszyng
ton. Roman miał wrażenie, że jest zupełnie sam, chociaż co
odważniejsi pasażerowie wychodzili przespacerować się po
pokładzie albo siadali na drewnianych ławkach, żeby trochę
się opalić. Wołał miasto z jego ruchem ulicznym, tłokiem
i gorączkowym pośpiechem. Z jego anonimowością. Prefe
rował wielkomiejskie życie. Nie potrafił zrozumieć, skąd się
brało to nieustanne poczucie niezadowolenia, kładące mu się
ciężarem na sercu-
Praca. Przez ostatni rok obwiniał za to swą pracę. Akcep
tował związane z nią napięcie, wręcz o nie zabiegał. Życie
pozbawione napięcia wydawało mu się nazbyt uładzone,
bezbarwne i pozbawione celu. Ostatnio jednak i tego było
mu mało. Ciągle przenosił się z miejsca na miejsce, niewiele
zabierał ze sobą, a jeszcze mniej za sobą zostawiał.
Pora z tym skończyć, uznał, przyglądając się mijanej
łodzi rybackiej. Ale czym się zająć? Z niesmakiem wypu
ścił z płuc kłąb dymu. Mógłby założyć własną firmę. Przez
chwilę bawił się tą myślą. Mógł też podróżować. Objechał
już, co prawda, cały świat, ale gdyby wybrał się w drogę
jako zwyczajny turysta, pewnie byłoby zupełnie inaczej.
Jakiś śmiałek wyszedł na pokład z kamerą. Roman od
ruchowo odwrócił się i odszedł, żeby nie znaleźć się w ka
drze. Była to zapewne przesadna ostrożność. Tak samo
zbyteczna jak nieustanna czujność i pozornie niedbała po
stawa, skrywająca napięcie i przyczajoną gotowość do
błyskawicznej akcji.
Pasażerowie nie zwracali specjalnej uwagi na Romana,
choć niektóre kobiety zerkały raz po raz w jego stronę.
Był wysokim mężczyzną o szczupłej, sprężystej syl-
wetce boksera wagi lekkiej. Pod luźną marynarką i wy
godnymi dżinsami kryła się imponująca muskulatura. Nie
miał nakrycia głowy i wiatr rozwiewał gęste czarne włosy,
odsłaniając śniadą, szczupłą twarz o zapadniętych policz
kach i ostrych rysach. Był nieogolony. Jasne, intensywnie
zielone oczy przydawałyby pewnie łagodności jego twa
rzy, gdyby nie ich przenikliwe, ostre spojrzenie. Teraz
malowało się w nich jeszcze znużenie.
Wszystko wskazywało na to, że czekało go żmudne
dochodzenie.
Rozległ się dzwonek pokładowy i Roman podniósł ple
cak. Trzeba wykonać zadanie, obojętnie - rutynowe czy
nie. Zrobi, co do niego należy, sporządzi raport i weźmie
dwa tygodnie urlopu, żeby zastanowić się spokojnie, w ja
ki sposób spędzić resztę życia.
Zszedł na brzeg z tłumem innych pasażerów. Słodki,
oszałamiający aromat kwiatów przytłumił wilgotny za
pach oceanu. Niektóre z dziko rosnących kwiatów były
tak duże jak męska pięść. Roman mimowolnie podziwiał
kolor i piękno róż, choć dość rzadko zatrzymywał się, by
je powąchać.
Auta zjeżdżały kolejno z rampy, rozwożąc pasażerów
promu do domów bądź na zwiedzanie wyspy. Kiedy po
kłady całkowicie opustoszeją, na prom wsiądą następni
podróżni, chcący przeprawić się na któraś z okolicznych
wysp albo wybrać się na dłuższą wycieczkę w chłodniej
sze rejony Kolumbii Brytyjskiej.
Roman zapalił następnego papierosa i rozejrzał się nie
dbale - ładne kolorowe ogródki, urocze hotele i restaura
cje, kierunkowskazy do przystani promowej i na parkingi.
8 * TU JEST MÓJ DOM
TU JEST MOJ DOM * 9
Teraz to już tylko kwestia czasu. Minął kawiarenkę, choć
miał ochotę na filiżankę kawy, i poszedł prosto na parking.
Bez trudu zlokalizował biało-niebieską furgonetkę
z wymalowanym na boku szyldem reklamującym zajazd.
Jego zadanie polegało na wkręceniu się najpierw do furgo
netki, a potem do zajazdu. Jeżeli wszystko zostało przygo
towane w najdrobniejszych szczegółach, zadanie będzie
banalnie proste. Jeżeli nie, Roman znajdzie inny sposób
wykonania zlecenia.
Pochylił się i udał, że wiąże but, aby zyskać na czasie.
Samochody, jeden po drugim, wjeżdżały na prom i usta
wiono je na pokładzie, a wpuszczeni wcześniej piesi zajęli
już miejsca w kabinie pasażerskiej. Na parkingu zostało
najwyżej dwanaście aut, wliczając w to furgonetkę. Przez
następne kilka chwil Roman powoli rozpinał guziki mary
narki. Wreszcie dostrzegł tę kobietę.
Długie blond włosy nie były rozpuszczone, jak na dołą
czonym do akt zdjęciu, lecz splecione w warkocz. W pro
mieniach słońca zdawały się mieć bardziej nasyconą, zło
cistą barwę. Połowę twarzy dziewczyny zasłaniały okulary
przeciwsłoneczne o bursztynowych szkłach i grubych
oprawkach. Mimo to Roman był pewien, że się nie pomy
lił. Rozpoznał delikatną linię szczęki, niewielki prosty nos
i pełne kształtne usta.
Informacje okazały się ścisłe. Kobieta mierzyła około
stu sześćdziesięciu centymetrów, ważyła pięćdziesiąt pięć
kilogramów, miała szczupłą, wysportowaną sylwetkę.
Ubrała się niedbale - w dżinsy i zarzucony na niebieską
bluzkę gruby, kremowy, robiony na drutach sweter. Kolor
bluzki idealnie pasował do barwy jej oczu. Nogawki dżin-
sów wetknęła w cholewki zamszowych butów do kostek.
W uszach miała proste kolczyki z kryształkami.
Szła zdecydowanym krokiem osoby zmierzającej pro
sto do celu. Duża, płócienna torba wisiała na jej ramieniu,
a w ręku podzwaniały kluczyki do samochodu. W jej cho
dzie nie było za grosz kobiecej kokieterii, a jednak przy
ciągał męskie spojrzenia. Długi sprężysty krok, lekkie ko
łysanie bioder, głowa uniesiona wysoko, wzrok utkwiony
przed siebie.
Tak, ta dziewczyna niewątpliwie wzbudzała zaintereso
wanie mężczyzn. Roman rzucił papierosa. Podejrzewał, że
doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Zaczekał, aż podeszła do furgonetki, i dopiero wówczas
ruszył w jej stronę.
Charity przestała nucić finał IX symfonii Beethovena,
spojrzała na prawe przednie koło i zaklęła. Nie zdawała
sobie sprawy, że jest obserwowana, więc kopnęła ze zło
ścią oponę i ruszyła na lył furgonetki po podnośnik.
- Jakiś problem?
Drgnęła tak gwałtownie, że o mało nic upuściła pod
nośnika na własną stopę. Obejrzała się przez ramię.
Niezadowolony klient Taka była jej pierwsza myśl na
widok Romana. Mrużył oczy, bo raziło go słońce. Jedną
ręką przytrzymywał szelkę plecaka, drugą wsunął do kie
szeni. Charity przycisnęła rękę do serca, jakby chciała
sprawdzić, czy jeszcze bije, i uśmiechnęła się.
- Same problemy. Złapałam gumę. Przed chwilą od
wiozłam na prom czteroosobową rodzinę, w tym dwoje
niespełna sześcioletnich dzieci, które nadają się wyłącznie
do poprawczaka. Mam nerwy w strzępach, hydraulika jest
10
11
w rozdziale szóstym, ale tylko po niemiecku, a mój po
mocnik wygrał na loterii. A co u ciebie?
W aktach sprawy Roman nie znalazł wzmianki, że głos
tej kobiety jest jak kawa ze śmietanką, taka esencjonalna,
mocna jak szatan kawa, którą można dostać jedynie w No
wym Orleanie. Zanotował to sobie w pamięci, po czym
ruchem głowy wskazał oponę.
- Chcesz, żebym zmienił koło?
Charity poradziłaby sobie z tym sama, ale nigdy nie
odrzucała oferowanej pomocy. Zresztą doszła do wniosku,
że mężczyzna zrobi to szybciej, a wyglądał na człowieka,
któremu przydałoby się te pięć dolarów za sprawnie wyko
naną robotę.
- Będę bardzo wdzięczna. - Wręczyła mu podnośnik
i wyjęła z torby napój cytrynowy. Wymiana koła zajmie
pewnie cały czas, jaki Charity przeznaczyła na lunch. -
Przypłynąłeś ostatnim promem?
- Tak. - Roman nie przepadał za nieobowiązującymi
pogawędkami, ale w razie potrzeby był w nich równie
wprawny jak w posługiwaniu się lewarkiem. Umiał rów
nież wykorzystywać życzliwość kobiet. - Trochę się włó
czę po świecie. Teraz postanowiłem przyjechać tutaj, może
będę miał szczęście zobaczyć wieloryby.
- W takim razie wybrałeś odpowiednie miejsce. Wczo
raj widziałam z okna stado wielorybów. - Charity oparła
się o furgonetkę i wystawiła twarz do słońca. Od czasu do
czasu zerkała jednak na ręce mężczyzny. Pracował szybko
i zręcznie. Był silny. Ceniła ludzi, którzy dobrze wykony
wali swoją robotę, choćby najprostszą. - Jesteś na waka
cjach?
- Nie, po prostu podróżuję. Po drodze podejmuję się
różnych dorywczych prac. Może znasz kogoś, komu przy
dałby się pomocnik?
- Możliwe. - Obserwowała, jak zdejmował przebite
koło. Kiedy wyprostował się i oparł dłoń na kole, zapytała:
- Jakiej pracy szukasz?
- Wszystko jedno. Gdzie masz zapas?
- Zapas? - Jeśli patrzyła mu w oczy dłużej niż dziesięć
sekund, popadała w stan przypominający hipnozę.
- Koło. - Kącik ust Romana uniósł się leciutko, jakby
w niechętnym uśmiechu. - Przydałoby się koło z porządną
oponą.
- Racja. Zapas. - Charity pokiwała z politowaniem
głową nad własną głupotą. - Jest z tyłu samochodu. - Od
wróciła się, żeby pójść po koło, i wpadła na Romana.
- Przepraszam.
Podtrzymał ją za łokieć, żeby się nic potknęła. Przez
chwilę stali na zalanym słońcem parkingu.
- Nic się nie stało. Wyciągnę koło.
Kiedy mężczyzna zniknął we wnętrzu furgonetki, Charity
odetchnęła głęboko parę razy, żeby się uspokoić. Nawet nie
przypuszczała, że można mieć aż tak napięte nerwy.
- Uważaj na... - Skrzywiła się, bo już było za póino.
Roman przykucnął i próbował usunąć z kolana resztki
wiśniowego lizaka. Nagle Charity wybuchneła serdecz
nym śmiechem, równie głębokim jak timbre jej głosu.
- Przepraszam. Pamiątka z wyspy Orcas od pięcioletniego
Jimmy'ego „Niszczyciela" MacCarthy'ego.
- Wolałbym chyba podkoszulek z nadrukiem.
- Każdy by wolał. - Usunęła ze spodni Romana lepką
12 * TU JEST Mól DOM
TUIESTMÓJDOM * 13
masę. owinęła resztki lizaka w chusteczkę higieniczną
i schowała do torby. - Jesteśmy ośrodkiem wakacyjnym
dla rodzin - wyjaśniła, kiedy Roman wygramolił się z fur
gonetki, taszcząc koło zapasowe. - Prawie wszyscy lubią
dzieci, ale po wizycie takiej parki młodocianych potwo
rów jak bliźniaki Jimmy i Judy zaczynam się zastanawiać
nad zmianą profilu firmy. Lubisz dzieci?
Roman osadził koło na bolcach i dopiero wtedy popa
trzył na Charity.
- Lubię, ale na odległość.
Roześmiała się z wyraźną aprobatą.
- Skąd pochodzisz?
- Z St. Louis. - Mógł podać tuzin różnych odpowiedzi.
Sam nie rozumiał, dlaczego lym razem powiedział pra
wdę. - Rzadko tam wracam.
- Masz rodzinę?
- Nie.
Powiedział to takim tonem, że Charity postanowiła po
wściągnąć wrodzoną ciekawość. Nie potrafiła naruszyć
cudzej prywatności, tak jak nie umiała rzucić na ziemię
owiniętego w chusteczkę lizaka.
- Ja urodziłam się tutaj, na wyspie Orcas. Co roku obie
cuję sobie, że wezmę półroczny urlop i wyjadę w wielką
podróż. Wszystko jedno dokąd. - Wzruszyła ramionami.
Roman dokręcał ostatnią śrubę,
- Jakoś nigdy się nie udało. Zresztą tu jest naprawdę
pięknie. Jeśli nie masz innych zobowiązań, to przekonasz
się, że zostaniesz dłużej, niż planowałeś.
- Możliwe. - Roman wyjął podnośnik i wyprostował
się. - Jeśli znajdę pracę i kąt do spania.
Charity nie podjęła decyzji pod wpływem impulsu. Ob
serwowała tego mężczyznę uważnie od blisko piętnastu
minut, rozważając wszystkie za i przeciw. Rozmowa
z kandydatem do pracy zwykle trwa krócej. Miał silne
ramiona i inteligentne, a nawet przenikliwe spojrzenie. Je
go plecak i ubiór wskazywały na to, że znalazł się pod
wozem. Jej imię, Charity, oznaczało miłosierdzie, i nim
właśnie się w życiu kierowała, zresztą od dziecka uczono
ją pomagać ludziom w potrzebie. Jeśli w dodatku mogła
za jednym zamachem rozwiązać jeden ze swych najbar
dziej palących problemów...
- Znasz się na pracach remontowych? - zapytała.
- Tak. Nie najgorzej - odparł z pewnym przymusem,
bo jego myśli poszybowały w całkiem niespodziewanym
kierunku.
Na widok miny Romana brwi Charity powędrowały
w górę.
- Miałam na myśli posługiwanie się narzędziami.
Młotkiem, piłą, śrubokrętem. Znasz się może na stolarce,
radzisz sobie z drobnymi naprawami w domu?
- Jasne. - Poszło łatwo, wręcz zadziwiająco łatwo.
Niespodziewanie poczuł lekkie wyrzuty sumienia.
- Jak już mówiłam, mój pomocnik wygrał na loterii,
i to sporo. Jest teraz na Hawajach, kontempluje kostiumy
bikini i zajada się
poi.
Życzę mu jak najlepiej
,
ale wyjechał
w samym środku remontu zachodniego skrzydła zajazdu.
- Wskazała ręką logo firmy na drzwiach furgonetki. - Jeśli
potrafisz sobie poradzić z pędzlami i papierem Ściernym,
to mogę ci zaproponować pokój z wyżywieniem i pięć
dolarów za godzinę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]