017 Quick Amanda - Bestia, Romanse DaCapo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Amanda Quick
Bestia
1
Była to scena z nocnego koszmaru. Gideon Westbrook,
wicehrabia St. Justin, stał w progu, przypatrując się, jak wygląda
pogodne popołudnie w piekle.
Wszędzie wokół walały się kości. Wyszczerzone w dzikim
uśmiechu czaszki, zbielałe żebra, połamane kości udowe
przypominały siedzibę szatana. Na parapecie okiennym piętrzyły się
fragmenty skał zawierające skamieniałe zęby, kości palców i inne
dziwne resztki. W rogu pokoju widniała sterta kręgów.
W samym środku tego niepokojącego rozgardiaszu siedziała
niewielka postać w poplamionym fartuchu. Biały muślinowy czepek
przekrzywiony na bakier przykrywał grzywę splątanych
kasztanowych włosów. Kobieta, najwyraźniej dość młoda, siedziała
przy masywnym mahoniowym biurku. Zwrócona do Gideona
plecami, szkicowała coś pracowicie, skupiwszy całą uwagę na
czymś, co wyglądało na długą kość uwięzioną w kamieniu.
Stojący w progu Gideon zauważył brak obrączki na jej
szczupłych palcach trzymających rysik. Była to zatem jedna z córek,
nie zaś wdowa po wielebnym Pomeroyu.
5
Amanda Quick
Bestia
Właśnie tego mi teraz potrzeba, pomyślał Gideon, kolejnej
córki proboszcza.
Gdy umarła córka poprzedniego, a jej ojciec opuścił to
miejsce, ojciec Gideona wyznaczył kolejnego proboszcza,
wielebnego Pomeroya. A kiedy ten umarł cztery lata temu, Gideon,
zarządzający już wtedy majątkiem swego ojca, nie trudził się nawet,
by wyznaczyć nowego. Po prostu nie był szczególnie
zainteresowany kondycją duchową mieszkańców Upper Biddleton.
Zgodnie z porozumieniem zawartym z Pomeroyem, jego
rodzina pozostała w probostwie. Płacili czynsz na czas i była to
jedyna rzecz, która interesowała Gideona.
Teraz przyglądał się jeszcze przez chwilę niecodziennej
scenie, którą miał przed oczami, po czym rozejrzał się w
poszukiwaniu osoby, która zostawiła drzwi domku otwarte. Nie
zauważywszy nikogo, zdjął z głowy kapelusz o pofalowanym
rondzie z bobrowych skórek i wszedł do niewielkiego przedpokoju.
Wchodząc, poczuł towarzyszący mu powiew morskiej bryzy. Był
koniec marca i pomimo że dzień był wyjątkowo ciepły jak na tę
porę roku, morskie powietrze nadal było ostre.
Gideona rozbawił, ale też - musiał to przyznać -zaintrygował
widok młodej kobiety siedzącej wśród starych kości po krywa-
jących podłogę gabinetu. Szybkim krokiem przeciął hall, starając się
jednak, by jego buty do konnej jazdy nie wydały najcichszego nawet
dźwięku w zetknięciu z kamienną podłogą. Był rosłym mężczyzną,
niektórzy nawet mówili, że monstrualnym, i dlatego by nie
wyglądać niezgrabnie - wiele lat temu nauczył się poruszać
bezszelestnie. Nie lubił, kiedy mu się ciągłe ktoś przyglądał.
Zatrzymał się w progu gabinetu, by przyjrzeć się jeszcze raz
pracującej kobiecie. Najwyraźniej była tak pochłonięta
szkicowaniem, że nie wyczuła jego obecności. Gdy przemówił, czar
tej chwili prysł.
- Dzień dobry.
Młoda kobieta przy biurku drgnęła, przestraszona, upuściła
6
rysik i zerwała się z krzesła. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz
z Gideonem. Jej oczy wyrażały przerażenie.
Gideon przywykł już do takiej reakcji. Nigdy nie był
przystojnym mężczyzną, w dodatku głęboka blizna, przecinająca
lewy policzek i szczękę, nie poprawiała ogólnego wrażenia.
- Kim jesteś, u diabła? - Młoda kobieta schowała ręce za
plecami. Starała się ukryć swoje rysunki pod gazetą. Wstrząs,
widoczny w jej wielkich, turkusowych oczach, zaczął się stop-
niowo zmieniać w podejrzliwość.
- St. Justin. - Gideon posłał jej uprzejmy, choć chłodny
uśmiech, świadom tego, jak brzydko skrzywiła się przy tym jego
blizna. Czekał, aż jej niewiarygodnie błyszczące oczy wypełnią
się odrazą.
- St. Justin? Lord St. Justin? Wicehrabia St. Justin?
- Tak.
Zamiast spodziewanego obrzydzenia, w jej oczach rozbłysła
głęboka ulga.
- Dzięki ci, Boże.
- Rzadko jestem witany z takim entuzjazmem - mruknął
Gideon.
Młoda dama ciężko opadła na krzesło. Zachmurzyła się.
- Nieładnie, milordzie. Przyprawił mnie pan o silny wstrząs.
Dlaczego podkradał się pan w tak dziwny sposób?
Gideon rzucił za siebie znaczące spojrzenie, wskazując
otwarte drzwi domku.
- Jeżeli tak bardzo niepokoi panią myśl o ewentualnych
intruzach, najlepszym wyjściem byłoby bez wątpienia zamknięcie
i zaryglowanie drzwi.
Podążyła wzrokiem w ślad za jego spojrzeniem.
- Ach, tak. Widocznie pani Stone zostawiła je otwarte. Jest
zwolenniczką świeżego powietrza. Proszę wejść, milordzie.
Ponownie wstała i podniosła dwa opasłe tomy z jedynego
wolnego krzesła w pokoju. Przez chwilę rozglądała się nie-
7
Amanda Quick
Bestia
zdecydowanie, szukając wśród rumowiska kamieni wolnego miejsca
dla książek. Poddała się z lekkim westchnieniem i upuściła książki
na podłogę.
- Proszę usiąść, sir.
- Dziękuję. - Gideon wszedł niespiesznie do gabinetu i
ostrożnie usiadł na niedużym krześle. Moda na delikatne meble nie
była najodpowiedniejsza dla wzrostu i wagi wicehrabiego. Ku
jego uldze, krzesło okazało się dość solidnie.
Popatrzył na książki, które przedtem zajmowały jego
krzesło. Pierwszą z nich była
Teoria Ziemi
Jamesa Huttona, drugą
zaś
Ilustracja Huttońskiej teorii Ziemi
Playfaira. Teksty te, wraz
z zaśmiecającymi pokój kośćmi, wyjaśniały wszystko. Ich
właścicielka była miłośniczką skamielin.
Może obcowanie ze zbielałymi, szczerzącymi zęby
czaszkami sprawiło, że nie przeraziła jej moja zeszpecona twarz,
pomyślał złośliwie Gideon. Najwyraźniej była przyzwyczajona do
niecodziennych widoków. Przez chwilę przyglądał się, jak zbiera
szkice i notatki. Była co najmniej dziwna.
Gąszcz potarganych, wzburzonych włosów wymknął się
spod czepka i ledwie się trzymał dzięki kilku niedbale wetkniętym
weń szpilkom. Włosy ocieniały jej twarz niczym puszyste,
skłębione obłoki.
Z pewnością nie była piękna ani nawet ładna, a przynajmniej
nie tak, jak wymagała tego ówczesna moda. Jednak jej uśmiech miał
pewien wdzięk. Pełen był energii i życia, podobnie jak
reszta jej osoby. Gideon zauważył, że dwa z małych, białych zębów
wystawały nieco do przodu. Nie wiedzieć czemu, uznał
to za urocze.
Ostry grzbiet niedużego nosa, wystające kości policzkowe w
połączeniu z błyskiem inteligencji w badawczo patrzących oczach
nadawały jej twarzy wyraz nieco agresywny. To nieśmiała, skromna
panienka, stwierdził Gideon. Przy takiej kobiecie zawsze było
wiadomo, na czym się stoi. Spodobało mu się to.
8
Jej twarz przywiodła mu na myśl obraz małego, sprytnego
kotka i - wiedziony nagłym impulsem - zapragnął ją pogłaskać,
ale powstrzymał się. Bolesne doświadczenie mówiło mu, że córki
pastorów mogą okazać się bardziej niebezpieczne, niż na to
wyglądają. Raz się już sparzył, i wystarczy.
Odgadł, że gospodyni tego domku ma niewiele więcej niż
dwadzieścia lat. Zastanawiał się, czy to przez brak posagu była
dotąd niezamężna, czy też zamiłowanie do starych kości odstraszało
potencjalnych konkurentów. Niewielu dżentelmenów miałoby
ochotę oświadczyć się kobiecie, która wykazywała więcej
zainteresowania skamielinami niż flirtem.
Gideon omiótł wzrokiem resztę jej postaci. Zauważył
muślinową suknię z podniesionym stanem, która niegdyś miała
prawdopodobnie odcień błyszczącego brązu, a teraz była wyblakła.
Plisowana bluzka wypełniała skromny dekolt sukni.
To, co znajdowało się pomiędzy bluzką a fartuchem, dawało
pole do popisu dla wyobraźni. Gideon odgadł gładkie, krągłe piersi i
szczupłą talię. Patrzył uważnie, gdy młoda dama pośpieszyła na
drugą stronę stołu, by ponownie zająć swoje miejsce. Kiedy otarła
się o brzeg biurka, lekki muślin naciągnął się na czymś, co mogło
być pełnym tyłeczkiem.
- Jak pan widzi, zaskoczył mnie pan, milordzie. - Schowała
resztę szkiców pod „Raporty Towarzystwa Miłośników Skamielin
i Wykopalisk". - Przepraszam za mój wygląd, ale nie oczekiwałam
pana dziś rano, nie można mnie więc chyba winić za to, że nie
ubrałam się odpowiednio na tę okazję.
- Proszę się nie przejmować swoim wyglądem, panno
Pomeroy. Zapewniam panią, że nie czuję się obrażony. - Gideon
pozwolił sobie na lekkie uniesienie brwi, mające wyrażać
zainteresowanie. - Panna Harriet Pomeroy, nieprawdaż?
Zarumieniła się.
- Tak. Oczywiście, milordzie. Kim innym mogłabym być?
Z pewnością pomyślał pan sobie, że jestem źle wychowana.
9
Amanda Quick
Bestia
Nawet moja ciotka twierdzi, że brakuje mi ogłady towarzyskiej.
Chodzi jednak o to, że dla kobiety w mojej sytuacji ostrożności
nigdy nie za wiele.
- Rozumiem - odpowiedział jej zimno Gideon. - Reputacja
damy to dość kruchy towar, a córka proboszcza narażona jest na
szczególne niebezpieczeństwo, prawda?
Popatrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.
- Przepraszam. Co pan powiedział?
- Może powinna pani poprosić kogoś z rodziny lub
gospodynię, by nam towarzyszyli. Ze względu na pani dobre imię.
Oczy Harriet rozszerzyły się w zdumieniu.
- Dobre imię? Na Boga! Nie o tym mówiłam, milordzie.
Nigdy jeszcze nie groziło mi uwiedzenie, a teraz, jako że mam
prawie dwadzieścia pięć lat, perspektywa takiego zagrożenia nie
wydaje się bliższa.
- Czy matka pani nie zadała sobie trudu, by ostrzec panią
przed obcymi?
- Na Boga, nie! - Uśmiechnęła się na myśl o matce. - Ojciec
nazywał ją świętą za życia. Była życzliwa i gościnna w stosunku
do wszystkich. Zginęła w powozie, w wypadku, który wydarzył
się dwa lata przed naszym sprowadzeniem się do Upper Bidd-
leton. Był środek zimy i wiozła ciepłe ubrania dla biednych.
Wszystkim nam okropnie jej brakowało przez dłuższy czas.
Szczególnie tacie.
- Rozumiem.
- Jeżeli zaś chodzi panu o zasady przyzwoitości, milordzie -
ciągnęła gawędziarskim tonem - obawiam się, że nic nie możemy
zrobić. Moja ciotka i siostra poszły do miasteczka do sklepu.
Natomiast gospodyni jest tu gdzieś w pobliżu, ale wątpię, by
okazała się pomocna w wypadku, gdyby pan nastawał na moją
cześć. Jest dość odporna na wszelkie symptomy nadchodzącego
niebezpieczeństwa.
- Zgadzam się - odparł Gideon. - W niewielkim stopniu
10
okazała się pomocna młodej damie, która mieszkała tu
poprzednio.
Harriet popatrzyła na niego zainteresowana.
- Ach, poznał pan zatem panią Stone?
- Znaliśmy się kilka lat temu, gdy mieszkałem w
sąsiedztwie.
- Oczywiście. Była przecież gospodynią poprzedniego
rektora, prawda? Odziedziczyliśmy ją razem z probostwem. Ciocia
Effie mówi, że jej obecność wpływa na nią deprymująco, ale tata
powtarzał, że powinniśmy być miłosierni. Twierdził, że nie
możemy jej odprawić, bo nigdy w okolicy nie znajdzie sobie pracy.
- Stanowisko godne pochwały. Jednakże musi pani znosić
gospodynię dość niesympatyczną, chyba że pani Stone zmieniła się
bardzo w ciągu kilku ostatnich lat.
- Niestety, nie. Ale tata był bardzo łagodnym człowiekiem. I
chociaż brakowało mu zmysłu praktycznego. Staram się
zachowywać tak, jak on by sobie życzył, mimo że czasem to bardzo
nudne. - Harriet pochyliła się do przodu i splotła dłonie. - Ale nie
jest to temat na teraz. Pozwoli pan, że przejdę do rzeczy.
- Oczywiście. - Gideon zdał sobie sprawę, że coraz lepiej
się bawi.
- Mówiąc, że nigdy dość ostrożności, myślałam o czymś
nieskończenie ważniejszym niż moja reputacja, sir.
- Zadziwia mnie pani. Cóż może być ważniejszego, panno
Pomeroy?
- Moja praca, oczywiście. - Oparła się plecami o krzesło
posyłając mu znaczące spojrzenie. - Jest pan człowiekiem
światowym. Z pewnością wiele pan podróżował. I widział
prawdziwe życie, że tak powiem. Zdaje pan sobie sprawę, że
wszędzie czają się pozbawieni skrupułów łajdacy.
- Doprawdy?
- Ależ oczywiście. Może pan być pewien, że są tacy, którzy
ukradliby moje skamieniałości i bez cienia wyrzutów sumienia
11
Amanda Quick
Bestia
nazwaliby swoim odkryciem. Zdaję sobie sprawę z tego, że dobrze
wychowanemu, szlachetnemu dżentelmenowi, jakim jest pan,
trudno uwierzyć, że istnieją ludzie, którzy mogą upaść tak nisko, ale
tak to już jest. To są fakty. Muszę się bez przerwy mieć na
baczności.
- Rozumiem.
- A teraz... nie chciałabym się okazać zbytnio podejrzliwa,
ale czy mógłby pan potwierdzić swoją tożsamość?
Gideon oniemiał. Blizna była dla większości ludzi wystarczającym
dowodem jego tożsamości, szczególnie tu, w Upper Biddleton.
- Powiedziałem już, że jestem St. Justin.
- Przykro mi, ale muszę nalegać na okazanie jakiegoś
dowodu. Jak powiedziałam, nigdy dość ostrożności.
Zrozumiawszy, o co jej chodzi, Gideon nie wiedział, śmiać się czy
kląć. Nie mogąc wymyślić nic innego, sięgnął do kieszeni i
wyciągnął list.
- Wydaje mi się, że przysłała mi to właśnie pani, panno
Pomeroy. Z pewnością fakt, że znajduje się to w moim posiadaniu,
będzie wystarczającym dowodem na to, że nazywam się St. Justin.
- A tak. Mój list. - Uśmiechnęła się z ulgą. - A więc dostał
go pan. I przybył pan natychmiast. Spodziewałam się tego. Wszyscy
mówią, że nie obchodzi pana, co się dzieje w Upper Biddleton, ale
wiedziałam, że to nieprawda. Przede wszystkim dlatego, że tu się
pan urodził, prawda?
- Owszem, miałem to szczęście - odpowiedział sucho
Gideon.
- Musi pan być zatem mocno związany z tym miejscem.
Pańskie korzenie tkwią tu głęboko, mimo że zdecydował się pan
osiedlić w innej z pańskich posiadłości. Naturalnie jest pan
związany poczuciem obowiązku i odpowiedzialności z tą
okolicą.
–
Panno Pomeroy...
- Nie mógłby pan odwrócić się plecami do osady, która pana
wykarmiła. Jest pan wicehrabią, dziedzicem hrabstwa. Wie pan, to
znaczy obowiązek, który...
- Panno Pomeroy! - Gideon uniósł dłoń, by ją uciszyć. Był
nieco zaskoczony, gdy podziałało. - Chciałbym, żeby między nami
było wszystko jasne. Nie jestem szczególnie zainteresowany losem
Upper Biddleton, a jedynie tym, by leżące tutaj dobra mojej rodziny
przynosiły dochód. Jeśli ich zyskowność spadnie, zapewniam panią,
że sprzedam je od ręki.
- Ale przecież życie wielu mieszkających tu osób zależy w
mniejszym lub większym stopniu od pana. Jako największy
posiadacz ziemski w okolicy jest pan odpowiedzialny za
ekonomiczną stabilność całego regionu. Musi pan sobie przecież
zdawać z tego sprawę.
- Jestem tą okolicą zainteresowany finansowo, nie
emocjonalnie.
Harriet wyglądała na zdezorientowaną tym oświadczeniem, ale
otrząsnęła się błyskawicznie.
- Żartuje pan sobie ze mnie, milordzie. Z pewnością
obchodzi pana los tego miasteczka. Przybył pan w odpowiedzi na
mój list, czyż nie? To dowodzi, że jednak panu zależy.
- Jestem tu ze zwykłej, najczystszej ciekawości, panno
Pomeroy. Ten list nie był niczym więcej niż królewskim rozkazem.
Nie nawykłem do tego, by otrzymywać polecenia od dzieci, których
nigdy nie spotkałem, a tym bardziej do tego, by mnie pouczały co
do moich obowiązków. Muszę przyznać, że byłem niemiernie
ciekaw kobiety, która uzurpuje sobie do tego prawo.
- Och... - Do Harriet dotarło, że powinna być bardziej
powściągliwa. Jak tylko zobaczyła Gideona, zdała sobie sprawę, że
nie jest zachwycony ich spotkaniem. Spróbowała się uśmiechnąć.-
Proszę wybaczyć, milordzie. Czy mój list był zbyt stanowczy?
- To i tak dość łagodne określenie, panno Pomeroy.
12
13
[ Pobierz całość w formacie PDF ]