019 - Pan Samochodzik i Złoto Inków t.2- Szumski Jerzy, Pan Samochodzik - 119 tomów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Szumski Jerzy
Pan Samochodzik I Złoto Inków
TOM II
NIEDZICA
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
1999WSTĘP
Ja, Wacław Benesz de Berzeviczy, Baro de Dondangen, przysięgam wobec Męki Pańskiej, Prześwietnej Rady Emisariuszy Inków i Jaśnie Oświeconego Strya mego Sebastyana, uczynionych dzisiaj uchwał ostatnich Prześwietnej Rady być kuratorem i rzetelnym wykonawcą. W szczególności obliguję:
Primo: Antonia Inkasa legitime Wnuka J.O. Strya mego Sebastyana, sierotę jedną wiosnę liczącą, dla uchowania go jak i edukacji przystojnej za swego wraz z małżonką mą przyjąć, takoż do ksiąg wpisać, jakoż nazwisko nasze, tytuł i splendor rodu ma dać, by tem pewnej pochodzenie rzeczonego Antonia zakryć, a od pościgu i prześladowców uchronić. Takoż obliguję się wydać rzeczonego Antonia na każde wezwanie Prześwietnej Rady Inków albo Dziada Jego J.O. Sebastyana, uczynione mi koncesye sobie, jak przyrzeczono, zachowując.
Secundo: Za obowiązek sobie biorę, gdyby żadne poselstwo rzeczonego Antonia Inkasa nie odebrało, a ten do swych leciech pełnych szczęśliwie doszedł, wszystko o krwie i pochodzeniu jego objaśnić, należny mu testament bez żadnej opieszałości wyłożyć. Szczególnie obliguję się zamysłem i życzeniem Prześwietnej Rady Antoniowi Inkasowi wiernie wyjawić powierzoną mi w owym jedynie celu tajemnicę testamentu Inkasów, jako z trzech wieków i części złączonego. A to jako manu propria dla pamięci a konfirmacyj pod dyktat zapisuję. Pierwszej od Inkasa Tupaka Amaru w Titicaca, dalej za sprawę Jego Pradziada pod Vigo zatopionej i ultimo przez Prześwietną Radę Emisariuszy Inków złożonych tu sum. I tem w razie dojścia do lecieć pełnych rzeczonego Antonia tak się obliguję to przedłożyć, by go częścią tajemnicy, a wielką i słuszną sperandą całości tem łacniej dla testament odczytania a spadku odzyskania do ojczyzny jego zawieźć. Takoż gdy jechać będzie miał wolę, za obowiązek biorę spod władzy opiekuńczej uwolnić, do drogi dopomódz, jakoż ją wskazać i expens przystojny dać, a ostrożność o życie i testament bezpieczeństwo zlecić.
Tertio: W razie, co Boże chroń, śmierci Antonia testamentu nie naruszać, tajemnicy wiernie dochować, a na poselstwo stosowne czekać.
Quarto: Wolę Prześwietnej Rady szanując, wręczony mi testament jako największą mieć relikwię, a w pierwszym czasie sposobnym, statim, bez żadnego przetrzymywania, w miejscu z Prześwietną Radą upatrzonym, pod ostatnim stopniem pierwszej bram górnego zamku, a nie kędyś indziej, manu propria ukryć, tajemnicy jak świętości strzec i nawet samemu Inkasowi Antoniowi tylko wzwyż wymienionych okazji jego leciech pełnych zdać, a poszukiwań żadnych na własną rękę nie czynić.
Quinto: Grób Uminy, Sebastianowej córki a Antonia matki, pod basztą kapliczną w czujnej mieć opiece, wystawienie epitaphium do stosowniejszych dni zachowując.
Sexto: Na czas absencyi Strya mego Sebastytana obliguję się mieć na ostrożnej uwadze, umówiony i przyrzeczony przez PanówHorwathów Paloczyaów w zamian za wypożyczone im sumy, zwrot ongi bezprawnie rodzinie naszej odebranego gniazda naszego, zamku Dunajecz, któren to zamek my Sebastyan i Wacław Berzevicze, jako synów nie posiadający, deklarujemy z krwi naszej pochodzącemu Inkasowi Antoniowi na azyl bezpieczny, a akademiję uciekinierom i wygnańcom z Jego ziemi i rodu zapisać.
Septimo: Takiż dokument drugi, spisany w lingua kiczua podpisać i takoż dotrzymać, a zawierzony mi egzemplarz z największą troską i ostrożnością, a nie w domu zachowywać.
Zaprzysiężony wobec wzwyż wymienionych
Anno Domini 1797 die 21 Juni w kaplicy na zamku Dunajecz
Wacław Benesz de Berzeviczy
Baro de Dondangen manu propia
* * *
Wysoki blondyn o jakby wyblakłych włosach przechodził krakowskim Rynku Głównym przed kamienicą Morsztynowską, gdzie mieściła się słynna restauracja “U Wierzynka”, gdy cicho odezwał się telefon komórkowy, niedbale wetknięty w kieszonkę jego dżinsowej koszuli. Skręcił więc do restauracyjnego ogródka i usiadł przy wolnym stoliku. Dopiero wtedy sięgnął po komórkowiec. Rozmowa, którą przez niego przeprowadził, była krótka i ograniczyła się z jego strony do trzykrotnego powtórzenia “Yes”. Wyłączył telefon i włożył go z powrotem do kieszeni. Skinął na kelnerkę, która przyglądała się mu dyskretnie już od chwili.
Nie ma się tu czego dziwić uroczej krakowiance, gość mógł bowiem poruszyć swym wyglądem każde damskie serce. Błękitna koszula opinała muskularny tors i ramiona. Mocno opalona twarz o regularnych rysach kontrastowała pociągająco z krótko przyciętymi blond włosami. Zęby błysnęły w nieco wilczym, ale jakże lubianym przez kobiety uśmiechu. Mógł liczyć nieco powyżej dwudziestu pięciu lat.
Niepokój sympatycznej kelnerki budziło jedynie to, że pomimo iż uśmiechał się do niej, jego jasnobłękitne, prawie białe oczy pozostawały zimne.
“Cóż za tajemniczy facet - pomyślała stawiając przed przybyłym okryty rosą chłodu kufel - ale fajny. Gdyby tak...”
Ale żadnego nadzwyczajnego “Gdyby tak...” nie było.
Mężczyzna zapłacił za piwo i sięgnął do kieszeni po paczkę winstonów i zapalniczkę. Zapalił papierosa nie zwracając uwagi na kręcącą się w pobliżu stolika dziewczynę.
Sięgnął po piwo i pociągnął długi łyk.
Przeciągając się leniwie spojrzał na zegarek.
Miał czas.
Minęła dopiero jedenasta, a samolot z Zurychu miał wylądować na krakowskich Balicach o trzynastej trzydzieści pięć...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PORZUCONE BIAŁE AUDI • WIĘŹNIOWIE MALINOWEJ • HISTORIA PORWANIA PROFESORA I JEGO ASYSTENTKI • NADINSPEKTOR KOWALCZYK • JÓZEF ŻUK ROZPOZNANY • WPADKA ZŁODZIEI WE FRANKFURCIE NAD MENEM
“Nie ma co żałować rozlanego mleka” powiada przysłowie. I słusznie! Cóż by przyszło z rozpaczania nad złotem Inków tak podstępnie nam zrabowanym? A co do gróźb złodziei, to absolutnie nie miałem zamiaru się nimi przejmować! Pożegnałem przyjaciół, jako że Janusz pomimo swych najlepszych chęci nie mógł iść szybko ze strzaskaną przez pocisk Emilia szwedką i pobiegłem przez dolinę Harczygrund do naszego pensjonatu, a ściślej do telefonu komórkowego, który nieopatrznie w nim zostawiłem.
Przyznam, że na myśl o tłumaczeniach, które nie mogły mnie minąć, poczułem na skórze, pomimo upału, gęsią skórkę.
Właścicielka Pensjonatu “Widok”, pani Cecylia, przywitała mnie zdziwionym:
- A co pan tu robi?! Mieliście wrócić z Niedzicy dopiero jutro!
Czyli Emilio oszukał naszą gospodynię tak jak obiecał, by nie wszczęła przedwcześnie alarmu i nie zawiadomiła policji o naszym zniknięciu.
- Zmieniliśmy plany - machnąłem ręką.
- A gdzie pan Aleksander i Janusz?
- Niedługo tu będą. Podziwiają jeszcze krajobraz. A profesor z Marią zapewne już tu przyjechali białym audi, spakowali się i odjechali?
(Nie uważałem za stosowne denerwowanie pani Cecylii tłumaczeniem o złodziejskim charakterze tej dwójki i o powodach tak nagłego jej zniknięcia.)
- A tak, byli białym wozem, solidnie obciążonym. Przyjechał z nimi Polak, który wytłumaczył mi, że profesora wzywają nagle do Peru. On też opowiedział mi o tym, że panowie zostali na noc w Niedzicy u niespodziewanie spotkanych przyjaciół. Pożegnaliśmy się z naszymi peruwiańskimi gośćmi serdecznie. Ale już sporo czasu minęło od ich odjazdu.
Zakląłem w duchu na tę wiadomość. Ale jakiej innej mogłem się spodziewać? Że Emilio i Silvia zrabowawszy nam skarb będą grzecznie czekać, aż uda nam się wydostać z jaskini?
Poszedłem do naszego pokoju i sięgnąłem po telefon.
Na “pierwszy ogień” poszedł nadinspektor D. z krakowskiej komendy, czyli dla przyjaciół Dzidek.
Pomimo późnej pory (minęła już siedemnasta) zastałem go w pracy. Jąkając się lekko ze wstydu wytłumaczyłem moją porażkę. Na szczęście nie był w nastroju do naigrywania się ze mnie. Zadał tylko kilka szczegółowych pytań o to, kogo należy szukać, jakich samochodów i o jakich numerach i kazał mi się wyłączyć, obiecując, że jakby, co, to da mi znać. Uprzedziłem go grzecznie, że może trudzę go niepotrzebnie, bo od ucieczki drani minęło już dużo czasu i mogli znaleźć sobie bezpieczną kryjówkę albo zmienić samochody. Ale tym razem rugnął mnie tylko solenniej i odłożył słuchawkę.
Rozmowa z panem Tomaszem trwała dłużej i zaczęła się dziwnie:
- Co ty tam robisz pod Zbójeckimi Skałkami? - spytał szef.
- Już nic - odpowiedziałem ponuro - ale dlaczego pan pyta?
- Bo przed chwilą otrzymałem dziwny telefon: “Niech pan szuka Pawła pod Zbójeckimi Skałkami, a reszty w Aninie na Malinowej 40”
“Czyli są już bezpieczni - pomyślałem - inaczej nie zawiadomiliby pana Tomasza. Z drugiej strony, to rzeczywiście “uczciwi” złodzieje, jak się nazwali, nie bandyci, bo dotrzymali słowa i poinformowali szefa o miejscu naszej niewoli.”
- Pod Zbójeckimi Skałkami natknęliśmy się na schowek ze złotem Inków. Tak jak to przewidział Kobiatko. Niestety uzbrojeni złodzieje odebrali nam skarb, a nas zamknęli w jaskini licząc, że się sami z niej nie wydostaniemy.
- Złodzieje? Ten profesor i jego asystentka. Pozwoliłeś sobie odebrać złoto?
Wzruszyłem ramionami.
- Bo to nie byli naukowcy. Prawdziwych znajdziemy pewnie w Aninie. A co do zgody na odebranie skarbu, to najszybszy człowiek jest wolniejszy od pistoletowej kuli. Poza tym, nie chciałem ryzykować życia Aleksandra i Janusza.
- A nie mówiłem ci, byś skontaktował się z miejscową policją?
Milczałem.
- Policja jest już zawiadomiona. Ale może trochę za późno...
- Lepiej późno niż wcale - udobruchał się nieco szef. - Teraz ja zawiadomię tutejszą policję o uwięzionych w Aninie. Sam pojadę tam z pierwszym patrolem.
- Szefie - poprosiłem - niech pan zaczeka na mnie. Już pędzę do Warszawy. I, daję słowo, obejdzie się bez policji!
- Poczekać? A tam prawdziwy profesor de la Vega i doktor Ciera może już nie żyją.
- Nie sądzę. Nam przecież darowano życie. No i ten telefon do pana. Złodzieje zadzwonili, jak obiecali. Myślę, że są już bezpieczni i równie daleko od Anina jak od Zbójeckich Skałek. A my, jeśli uwolnimy więźniów bez pomocy policji, zmażemy plamę na honorze naszej firmy.
- No dobrze. Tylko się pośpiesz.
Spakowałem się i napisałem kartkę do Aleksandra, w której przepraszałem za tak nagłe rozstanie. Zapłaciłem rachunek i tłumacząc się nagłym telefonem z Warszawy pożegnałem się z panią Cecylią i panem Jerzym, który tymczasem nadszedł.
- Czy wyjazd pana ma coś wspólnego z nagłym odjazdem profesora? - zaciekawił się pan Jerzy.
- Jak najbardziej! - zawołałem biegnąc do furtki.
- Niech go pan pozdrowi ode mnie jak najserdeczniej - uśmiechnął się właściciel pensjonatu - nie miałem okazji się z nim pożegnać...
- Już ja go pozdrowię... już ja go pozdrowię - mruczałem przekręcając kluczyk w stacyjce Rosynanta.
Ostrym zrywem, płosząc stadko kur, ruszyłem wąską uliczką.
Skręciłem na skrzyżowaniu w prawo i pojechałem prosto do szosy na Nowy Targ.
Minąłem to miasto, następnie Rabkę, aż przed Myślenicami odezwał się mój telefon. Zjechałem na pobocze i podniosłem słuchawkę.
- Tak, słucham.
- No to słuchaj... - poznałem głos Dzidka.
- ...twoi ukochani przyjaciele-złodzieje rozdzielili się. I to chyba na dobre. Białe audi znaleziono porzucone przy szosie przed przejściem granicznym Niedzica-Lysa nad Dunajcem. Czerwone audi stoi grzecznie zaparkowane na parkingu lotniska Balice...
- To znaczy...
- To znaczy, nasz Herkulesie Poirot, że złoto Inków wywędrowało do Słowacji ukryte w jakimś kontenerze. A sądzę, że przez Słowację dalej. Zresztą, zawiadomiliśmy już ich właściwe służby. Chyba, że to tylko dla zmylenia nas.
- No a samochód w Balicach?
- Ten posłużył do prawdziwej ucieczki.
- A nie do przewozu skarbu?
- Może. Ale pewnym jest, że Emilio i Silvia nie zabrali go ze sobą opuszczając nasz kraj. Różnie można mówić o pracy celników, ale takich jak opisane przez ciebie trzech skrzynek nie przepuścili by na pewno!
- A skąd wiesz, że poszukiwani przez nas nie zaczaili się gdzieś w Polsce?
- Stąd, że na liście pasażerów samolotu odlatującego do Frankfurtu o 1550 są nazwiska Miguela de la Vegi i Marii Ciera.
- To zróbcie coś! Łapcie ich! Na pewno współpracujecie z niemiecką policją!
Dzidek zaśmiał się na moje błaganie:
- Zapominasz, która jest godzina. Ten samolot wylądował już dawno, bo o 17.30, we Frankfurcie. I jak ja mam teraz łapać twoich pseudonaukowców? Zrobiłem wszystko co mogłem, by naprawić twój błąd. A ty nawet nie potrafisz opisać dokładnie co było w tych skrzynkach. Cześć!
- Cześć! - z pokorą odłożyłem słuchawkę
Do Anina zajechaliśmy z szefem po dwudziestej trzeciej. Odnalazłem uliczkę Malinową i zaparkowałem Rosynanta u jej początku. Wyjąłem latarkę, a panu Tomaszowi wręczyłem komórkowiec.
- Będzie mógł pan w razie czego wezwać policję.
Pokręcił głową.
- A nie lepiej zacząć od tego? Przecież nawet jeśli złodzieje prysnęli już z willi, to pozostawili odciski palców. Jeszcze je zatrzemy.
Uśmiechnąłem się.
- Nie będziemy przecież dotykać niczego bez potrzeby. Zresztą wzięliśmy rękawiczki. Uwolnimy tylko profesora i doktor Ciera, i będzie pan mógł wzywać policję do woli.
- A jeśli te łotry będą się bronić? - wyraził rozsądny niepokój pan Tomasz.
- Po ich telefonie do pana nie sądzę, aby czekali, aż złożymy im wizytę. Obejrzymy sobie najpierw willę dokładnie. I obiecuję, że jeśli tylko dostrzeżemy jakiś ruch, sam pierwszy wezwę policję.
Szliśmy uliczką odprowadzani szczekaniem psów pilnujących stojących przy niej willi i domków.
- Niedobrze - mruknąłem - trudno będzie podejść niezauważenie pod willę.
Pan Tomasz zmartwił się.
- A co będzie, jeśli i naszej willi pilnuje jakiś doberman?
Zastanowiłem się.
- Nie sądzę. Mówił pan, że willa jest wynajmowana. Trudno byłoby przyzwyczaić psa wciąż do nowych właścicieli. Najwyżej najemcy zamieszkują tu z własnymi.
- No tak. A jeśli i nasi...
- Wątpię. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić szajki złodziei włóczącej się po kraju z psami. A nawet, jeśli mieli tu jakieś, to zabrali je już ze sobą.
- Nadal uważasz, że oprócz biednego profesora i jego nieszczęsnej asystentki nie zastaniemy w willi nikogo?
- Całe dotychczasowe postępowanie złodziei wydaje się wskazywać na to, że się stąd ulotnili jak tylko dostali cynk, że Emilio i Silvia zdobyli już złoto Inków.
- Ciekawe dlaczego ich tak bronisz?
- Nie bronię. Tylko od złodziejstwa do morderstwa jest duży krok. Po co narażać się na najwyższy wymiar kary, skoro łup już zdobyty?
- Choćby po to, by pozbyć się świadków. Żeby nikt nie rozpoznał oszustów.
- Zgoda. Ale Emilio trzymał nas na muszce. Wystarczyło mu tylko trzy razy pocisnąć na spust. A jednak tego nie zrobił. I telefon do pana. Gdyby złodzieje zabili profesora i jego asystentkę, zależałoby im chyba na tym, aby zwłoki odnaleziono jak najpóźniej.
Doszliśmy do domu oznaczonego numerem 39. Na szczęście nie szczekał tu na nas żaden pies. Następna w kolejności była interesująca nas willa... Mała, płaskodacha przycupnęła za niskim żywopłotem i kutym w metalu ostrokolcym ogrodzeniem.
Zatrzymaliśmy się i rozejrzeliśmy się bacznie. Wszystkie okna willi były ciemne. Na ulicy przed nią ani na podjeździe nie było żadnego samochodu. Na trawniku stała okazała psia buda, ale nigdzie nie było widać jej mieszkańca. Cała posesja sprawiała wrażenie opuszczonej.
- Może złodzieje kładą się wcześnie spać? - zażartował pan Tomasz.
- Zaraz się o tym przekonamy - odpowiedziałem. - No, wkładamy rękawiczki i wchodzimy - ruszyłem w kierunku furtki. - Pan tu na razie zostanie. Jakby coś było ze mną nie w porządku, niech pan dzwoni na policję.
Nacisnąłem klamkę. Furtka była otwarta. Starając się, mimo wszystko, iść jak najciszej ruszyłem betonową ścieżką do willi. I tu przyznam się, mimo wszystkich moich przewidywań, do zaskoczenia: w zamku tkwił klucz!
Chwilę trwało, nim ochłonąłem i zawołałem ze śmiechem:
- Panie Tomaszu, proszę do mnie! Ptaszki już wyfrunęły z przytulnego gniazdka!
Szef podszedł do mnie nieufnie.
- Czego tak się wydzierasz?
Wskazałem palcem klucz.
Teraz pan Tomasz wybuchnął śmiechem.
Przekręciłem klucz i otworzyłem drzwi. Cisza i ciemność.
Zapaliłem latarkę. Zobaczyłem kontakt i włączyłem światło. Mały hol był pusty podobnie jak trzy pokoje i kuchnia. Ale wszędzie były ślady, że ktoś tu mieszkał i to długo: nie umyte talerze i sztućce, szklanki z resztką kawy na dnie, popielniczki pełne niedopałków.
Pan Tomasz chciał ruszyć na piętro, ale zatrzymałem go.
- Przecież najbardziej zależy panu na uwolnieniu więźniów, a trudno sądzić, by szajka trzymała ich na strychu. Raczej zajmijmy się piwnicą.
Otworzyłem drzwi obok wejścia do łazienki, zapaliłem światło i zeszliśmy po wąskich schodach.
Jak na swoje rozmiary to willa posiadała raczej wielką piwnicę. Pod lewą ściany biegł korytarz, a po prawej było widać troje drzwi.
Przyszło mi na myśl, że ktoś z szajki musiał już widzieć wcześniej willę przed akcją i dlatego ją wybrał.
- Hej, jest tam kto?! - zawołał pan Tomasz, zapominając w zdenerwowaniu, że Peruwiańczycy nie rozumieją po polsku Ale jego wołanie odniosło pożądany skutek. Drugie drzwi zatrzęsły się od uderzeń i dobiegł zza nich dwugłos:
- Help!
W zamykającej je sztabie tkwiła solidnych rozmiarów kłódka, a w niej... klucz!
Otworzyłem kłódkę i drzwi jak mogłem najprędzej.
Zwisająca u sufitu żarówka oświetlała niewielkie pomieszczenie bez okien. Leżał w nim gąbkowy materac przykryty kocami. Jedynymi meblami były stolik i krzesło. Na jednej ze ścian umocowano kran i zlew, a pod nim stało wiadro.
Dwoje uwięzionych cofnęło się pod ścianę na nasz widok. Zapewne spodziewali się policji, a nas wzięli za jeszcze jednych z szajki.
- Proszę się nie bać, jesteśmy przyjaciółmi - zawołał, tym razem już po angielsku, pan Tomasz. - Przyszliśmy was uwolnić!
Tamci patrzyli na nas podejrzliwie, bez słowa.
Rzuciło mi się w oczy uderzające ich podobieństwo do Emilia i Silvii. Zrozumiałem, z jaką łatwością tamci mogli podawać się za de la Vegę i jego asystentkę.
- Więc pan mówi, że jesteście przyjaciółmi? - zapytał wreszcie powoli profesor. - A jaką mamy gwarancję, że wasze tu przyjście nie jest jeszcze jedną pułapką wymyśloną przez bandziorów?
- A po cóż jeszcze jedna pułapka? - wtrąciłem.- Złodzieje uzyskali to co chcieli: wasze dokumenty i waszą tożsamość. Teraz, kiedy złoto Inków jest już w ich rękach, zwracają wam wolność.
- Więc jednak złoto Inków było przechowywane w Polsce? - ożywił się de la Vega. - I mówicie, że trafiło w łapy złodziei.
- Niestety - westchnąłem.
- Jak panowie mogli do tego dopuścić? - oburzyła się doktor Ciera.
Zwiesiłem głowę.
- To moja wina. Zanadto zaufałem swoim zdolnościom oceny ludzi i sytuacji. Zanadto uwierzyłem w siebie. Nazywam się Paweł Daniec i jestem podwładnym obecnego tu pana Tomasza, z którym pracujemy w Ministerstwie Kultury i Sztuki. To właściwie z nim mieli państwo spotkać się po przybyciu do Polski.
Wymieniliśmy uściski dłoni i wyszliśmy z piwnicy do saloniku na parterze, gdzie rozsiedliśmy się na kanapie i fotelach.
- Tylko proszę niczego nie dotykać - uprzedził szef profesora sięgającego po popielniczkę. - Nie możemy zatrzeć odcisków palców, które więżący państwa na pewno tu zostawili.
Wyciągnął z kieszeni telefon i zadzwonił na policję, a następnie do peruwiańskiej ambasady. Tu podał słuchawkę profesorowi, który coś długo i zawile tłumaczył po hiszpańsku
- Przyjadą po nas - powiedział z wyraźną ulgą, odkładając telefon.
- Jak to się stało, że wpadli państwo w łapy opryszków? - spytałem.
De la Vega pokręcił z niechęcią głową.
- Po przylocie i odprawie celnej wyszliśmy przed budynek dworca lotniczego, na postój taksówek. Wsiedliśmy do tej, która właśnie podjechała. Podałem adres ambasady. Kierowca skinął z uśmiechem głową i ruszyliśmy. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że jedziemy jakimiś bocznymi uliczkami. Ale może tak trzeba było. Ostatecznie w Warszawie byłem po raz pierwszy. Zaniepokoiłem się jednak i zwróciłem po angielsku uwagę kierowcy, ale jedno co usłyszałem to: “Nie mówić po angielsku”. Nagle auto zatrzymało się i do środka wskoczyło dwóch mężczyzn. Byli uzbrojeni w pistolety. Przynajmniej jeden z nich mówił po angielsku, bo usłyszeliśmy, że mamy siedzieć cicho i grzecznie, a nic nam się nie stanie. Przywieziono nas tutaj i wsadzono o tej nory, odbierając dokumenty. Na wszystkie moje pytania ten najwyższy odpowiadał, że nie mamy się czego bać i że wkrótce będziemy wolni.
- Czy mógłby pan opisać porywaczy? - poprosił pan Tomasz.
- Taksówkę prowadzi szczupły blondyn z wąsikiem. Z pozostałych dwóch jeden był wysoki z włosami związanymi w kitkę, drugi niski, krótko ostrzyżony rudawy brunet. Ta trójka “opiekowała się” nami tutaj na zmianę, ale musieli tu bywać i inni goście. Raz nawet, wyobraźcie sobie panowie, wydawało mi się, że słyszę język hiszpański...
Tymczasem pod willę zajechał radiowóz
Dowódcy patrolu ani w głowie było zbieranie odcisków palców z przedmiotów w willi, co zresztą zapowiadało się na nielichą robotę. Obiecał tylko, że jutro zajmie się ty...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]