They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

1. Contempus mundi, Ars bene moriendi

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ars bene moriendi

(łac. sztuka dobrego umierania)

 

 

 

 

roz.1

Contempus mundi (łac. pogarda dla świata, dóbr doczesnych etc.)

 

 

Był sobie raz właściciel, który posiadanie miał we krwi a który dziwnym zrządzeniem losu nie posiadał nic. I był sobie raz chomik, który nigdy do nikogo nie należał, a ponieważ nie miał pojęcia, co przez to zyskuje/traci, nie tęsknił za należeniem do kogokolwiek. I zdarzyło się tak, że obaj, i właściciel i chomik, znaleźli się w tym samym miejscu o tej samej porze.

"Hej, ty. Będziesz do mnie należał." powiedział władczym tonem właściciel, od razu odnajdując się w przyrodzonej sobie od zawsze roli.

Chomik powęszył przez chwilę w zamyśleniu i zanim zdążył odpowiedzieć, już siedział w kieszeni właściciela. Właściciel bowiem choć nigdy niczego na własność nie posiadał, zawsze miał pustą kieszeń, na wypadek, gdyby zdarzyła się okazja do zawłaszczenia czegoś.

"No cóż." powiedział do siebie chomik. "Tak się kiedyś musiało stać. Są rzeczy, na które nie mamy bezpośredniego wpływu. Ostatecznie to bardzo wygodna kieszeń."

 

Chuchaczkowe Bajki na Dobry Dzień

 

 

 

 

 

Zasadzka była klasyczna i okropnie przewidywalna, nawet jak na standardy starego Yamamoto, który, jeżeli wierzyć słowom Aizena, nigdy nie odznaczał się zbytnią lotnością w kwestiach rozgrywek strategicznych. Gdy czterech kapitanów i vice kapitanów z Seireitei zastąpiło drogę arrankarom, nie były one ani zdziwione ani zaskoczone. Aizen przewidywał, że prędzej czy później praworządni, szlachetni shinigami wykryją, którędy zdrajca Sousuke dostaje się do zaświatów z wymiaru, w którym ukrył swoją warownię razem z nową, niezwyciężoną armią.

Grimmjaw nudził się już od dłuższego czasu, nieustannie patrolując pustynne wyżyny miniaturowego królestwa Aizena, jednocześnie klnąc na brak jakichkolwiek rozrywek poza wartami i sparingami z innymi arrankarami. To zaczynało być nużące, wciąż te same twarze, wciąż ta sama ścieżka pomiędzy mrocznymi korytarzami warowni, wciąż to samo szafirowo granatowe niebo, błyszczące nienaturalnie nad sygnaturkami obronnego założenia, które wielki i genialny Sousuke umocnił tak, że nie sposób było się do niego dostać bez wyraźnego zaproszenia ze strony twórcy. No, można było jeszcze ewentualnie wybić sobie wejście w jakiejś zbrojonej ścianie, ale Grimmjaw nie wierzył, żeby ktokolwiek w zaświatach miał aż taką siłę. Aizen może i był okrutnym manipulatorem z tendencjami do przesadnej czujności i niesamowitej wręcz kompulsywnej paranoi, ale znał się na rzeczy. Jego warownia była praktycznie niemożliwa do zdobycia. I była najnudniejszym miejscem, jakie mógł sobie wymarzyć ktoś, kto był jedynie częściowo żywy i pamiętał swoje dwie śmierci z drobnymi detalami. Arrankary pamiętały to, Grimmjaw nie musiał się o to pytać, żeby wiedzieć.

Aizen nie pozbawił swoich idealnych żołnierzy wspomnień, uważając to albo za stratę czasu albo za pożyteczne narzędzie prewencyjne. Czy ktoś, kto już parę razy przestał być, i teraz ponownie zaistniał, nawet, jeżeli w tak ograniczony, żałosny sposób, będzie chciał powrócić na nowo w sferę niebytu? Na swój sposób Aizen był bardzo wyrafinowanym dowódcą. I katem. Grimmjaw nienawidził go i była to jedyna z emocji, która 'zmartwychwstała' razem z nim i która towarzyszyła mu w samotnych, nudnych, wlokących się jak flaki z olejem, wędrówkach po warowni.

Tak więc, gdy podczas patrolu Jyagajaqa na przyczółku wymiaru Aizena pojawili się kapitanowie z Seireitei, wspierani przez vice kapitanów i drużynę nieco wystraszonych medyków, który asekuracyjnie trzymali się z tyłu, Grimmjaw mógł się tylko dziko ucieszyć z odmiany. A gdy zobaczył, że Gin, uśmiechnięty zawsze żmijowato, kochanek Aizena, ruchliwy, ironiczny i dokuczliwy jak przedłużająca się czkawka, także dołączył do arrankarów, Espada uradował się jeszcze bardziej. Zawsze istniała, mała bo mała, szansa, że Ichimaru zginie gdzieś, od przypadkowego ciosu. Nieważne czyjego ciosu. Grimmjaw z chęcią mógłby przysłużyć się ludzkości, w ferworze walki pomylić się i źle wycelować jakieś cięcie. Nie znosił Gina a Gin nie znosił jego, nie krępowali się w okazywaniu sobie jawnej niechęci i nienawiści.

Myśli miały najwyraźniej wielką moc, nawet, jeżeli snuły je na wpół ożywione marionetki, ani żywe, ani umarłe karykatury bytów. Pośród ogólnej wrzawy bitewnej -inne arrankary także nudziły się niemiłosiernie, więc walka z shinigami była dla nich samą przyjemnością- pośród krzyków, świstów mieczy i przekleństw, ktoś Gina dźgnął wreszcie pod żebro i smagnął przez tą jego uśmiechniętą buźkę mieczem. Grimmjaw niezbyt rozróżniał kapitanów z Seireitei, ale tym, który tak sprytnie podszedł Ichimaru, był zdaje się, ten ugrzeczniony laluś Kuchiki. Wiecznie skwaszony, blady dupek, z białymi szmatami wplątanymi we włosy i powiewającymi szalami, może nie wyglądał, ale był piekielnie silny. Grimmjaw miał chęć na pojedynek z nim, ale zanim zdołał się jakoś przedrzeć przez radośnie szarżującego wielkoluda, w opasce na oku, z włosami upiętymi stercząco jak ogromny jeż, Kuchiki już dziabnął Gina i dał znak do odwrotu. Idiota. Tchórz. Z początku Grimmjaw patrzył na rejter shinigami z ponurą satysfakcją gospodarza, który wytrząsnął wszy ze swoich dywanów, dopiero potem zauważył cały plan, który się za tym szybkim atakiem i jeszcze szybszym odwrotem, krył. Yamamoto był zgrzybiały, ale miał inklinacje na niezłego gracza w szachy. Patrzył kilka kroków w przód na rozstawione na szachownicy pionki i manewrował nimi sprawnie, nie dając uwieść się pozorom sytuacji teraźniejszej i śmiało wybiegając w przyszłość. A przyszłość malowała się dość ponuro, w każdym razie dla Gina.

W warowni Aizena posiadano obstawę medyczną, znającą się jedynie na leczeniu arrankarów i ich nietypowych, półmartwych powłok, które z braku lepszego określenia nazywali 'ciałami'. Gin, Tousen i Aizen byli shinigami, dla nich medycy, których sami zresztą stworzyli, nic nie mogli zrobić. No, może poza zatamowaniem krwotoku i zabandażowaniem, albo zszyciem skóry, gdy komuś coś naprawdę poważniej wylatywało ze środka. Tyle, że teraz nie było to w stanie pomóc poszatkowanemu przez Kuchikiego Ginowi, podobnie jak mały, wyraźnie dygoczący ze strachu szczeniak, uwijający się jak w ukropie nad rannym Abarai, nie był w stanie uratować swojego rudego kompana. Grimmjaw przyglądał się całej scenie jakby z oddalenia, atakujący zawzięcie Gina Kuchiki, powalony Renji i czarnowłosy knypek, z drżącymi wargami, próbujący posklejać kolegę, zanim nie wykrwawi się na amen. Jakie wzruszające.

Grimmjaw nigdy nie był kimś myślącym szybko i szybko wyciągającym wnioski. Jego inteligencja była ewidentnie pochodzenia fizycznego i mięśniowego, w walce myślał najszybciej, wiedział od razu co zrobić i gdzie wymierzyć cios. Gdy myślał o tym później, a zdarzało mu się to od czasu do czasu, -nuda w warowni była bardziej niż przygnębiająca-, stwierdzał, że wtedy także podziałała inteligencja fizyczna. Coś po prostu kazało mu złapać na kark małego medyka, przerzucić sobie przez ramię pociętego jak stek na twarzy i brzuchu Gina, a potem podać z gracją tyły.

Właściwie Grimmjaw skopiował rejter Kuchikiego, który z równym wdziękiem i polotem wycofał się także, trzymając za frak to ryże nasienie z tatuażami na całym łbie i krwawiącymi nieprzerwanie ranami. Gdy patrzyło się na to w ten sposób, było to nawet humorystyczne. Jak Grimmjaw nigdy nie brał jeńców i nie wycofywał się z upragnionego rytmu walki, tak wtedy zrobił to praktycznie bez myślenia. Ot zagwostka.

Dopiero potem, jak to zwykle przydarzało się Grimmjawowi, gdy chodziło o czyny nagłe i nielogiczne, albo wyglądające na coś innego niż czym w rzeczywistości były, okazało się, że zrobił coś genialnego. Aizen wynagrodził go z nawiązką nie tylko za uratowanie jego żmijowatego kochanka, ale i za sprowadzenie do warowni medyka z Seireitei. Oczywiście Sousuke nie był zadowolony całkowicie. Nigdy nie był. Wytknął, że Grimmjaw porwał jedynie bardzo niskiej rangi shinigami o profilu medycznym, który bardziej zna się na czyszczeniu ścieków niż uzdrawianiu, ale generalnie cała sytuacja została rozegrana na plus. Tousen przeczuwając los Hanatarou, -jeżeli wierzyć jąkaninie porwanego medyka tak właśnie miał na imię-, chciał zabić go natychmiast po uzyskaniu od niego potrzebnych informacji.

A wtedy Grimmjaw spojrzał na kulącego się, skutego zbyt ciężkimi na jego wątłą posturę kajdanami Hanatarou, i pomyślał, że wygląda teraz jak chomik. Przeczuwający swoją rychłą śmierć i mający świadomość, że jest ona nieuchronna, chomik. I nagle, jak zwykle Grimmjaw nie miał tendencji do tego typu zachowań ani litości w jakiejkolwiek formie, tak zapragnął mieć takie małe zwierzątko. Na własność. Gdy myśl o posiadaniu pojawiła się w nim wywołała dziwne, wibrujące ciepło gdzieś w okolicach dziury po łańcuchu, którą nosiły wszystkie arrankary. Ciekawe, zwykle ta część była znieczulona, ciała arrankarów nie odczuwały takich trywialnych rzeczy jak temperatura, a tutaj naraz Grimmjaw odkrył, że samo rozważanie o posiadaniu czegoś żywego napełnia go... powiedzmy rzadko dającym się sprecyzować odczuciem pragnienia czegoś innego, niż tylko walka.

Grimmjaw nie nawykł do roztrząsania swojego życia wewnętrznego, jeżeli tak można by nazwać sensacje związane z dziurą w brzuchu, toteż bez zastanowienia stwierdził, że rzecz wymaga bliższych oględzin. A na to był jeden, upokarzający, ale gwarantujący skuteczność przynajmniej w czterdziestu procentach, sposób.

Gdy przemagając swoją dumę poprosił na głos o pozwolenie na przywłaszczenie sobie Hanatarou, Ulquiorra zakrztusił się, Yamiiemu opadła szczęka a Aizen zamrugał kilka razy i wykonał gest, jakby chciał poprawić okulary, których, jak się okazało, nie miał na nosie. Tousen natomiast chyba po raz pierwszy od opuszczenia Seireitei, uśmiechnął się i zanim ktokolwiek zdołał coś z siebie wykrztusić, udzielił Grimmjawowi pozwolenia na posiadanie Hanatarou, oczywiście po tym jak przejdzie on przesłuchania i indagacje, i udzieli wszystkich potrzebnych informacji na temat medycyny.

Normalnie Aizen zaoponowałby i wytknął Tousenowi, że to on tutaj dowodzi i wydaje rozkazy, ale najwyraźniej zaniepokojony stanem swojej dźgniętej pod żebra mieczem shinigami żmii, po krótkim namyśle zgodził się. Grimmjaw wiedział, że Kanae będzie miał z tego powodu pewne nieprzyjemności, ale miał to gdzieś. Nie prosił go o pomoc, po prostu chciał sprawdzić, czym było to unikalne uczucie ciepła w okolicach dziury, która nie chciała uspokoić się nawet po tym, jak Hanatarou został zabrany na przesłuchania, Aizen popędził powiewając szatami do swojego kochanego Gina, a Tousen skrył się w komnatach dowództwa, żeby tam jak zwykle zapaść w letarg, zwany przez bardziej wysublimowane istoty żywe medytacją.

Jyagajaq poszedł do wspólnej sali, posiedzieć z kolegami i ponudzić się w towarzystwie, a dziwaczne odczucie nie ustępowało, nawet, gdy nieuważnie pocierał brzuch dłonią. Może we wszechświecie staniała jakaś reguła, która zakazywała nieżywym posiadać stworzenia żywe, ale Grimmjaw postanowił ją zignorować, nawet, jeżeli oznaczało to owe nietypowe odczucie na krawędziach dziury.

"Hej, Grimm! Co, brzuszek cię boli? Zeżarłeś coś niedobrego czy coś ci tam utknęło?"

"Daj spokój, Yamii! Nie słyszałeś, że nasz Grimmy dostał na własność maskotkę? Tego mydłka z Seireitei, Yamadę, czy jak mu tam..."

"He he, ciekawe, ile pożyje przy takim panu jak Jyagajaq!"

"Niedługo, to pewne, ale co się Grimmjaw zabawi to jego, nie? Szczęściarz..."

"Zamknąć jadaczki!" wrzasnął Grimmjaw, łypiąc zły wzrokiem po gadających, roześmianych arrankarach, ożywionych nienaturalnie jego nagłym stanem posiadania Yamady Hanatarou, niedorobionego medyka, który bardziej niż na medycynie znał się na zamiataniu. "Cisza, bo jęzory powyrywam!"

Nie wzięli jego pogróżki na serio, ale zamknęli się i komentowali sytuację już tylko sporadycznymi szeptami. Wszyscy pamiętali jeszcze, jak Grimmjaw stracił ramię i pozycję sexta Espada, jak długi czas nie był w stanie odzyskać pełnej formy i stanowiska. To były ciężkie dwa miesiące dla Jyagajaqa, który zawsze dumny ze swojej siły, wtedy stał się dla kolegów czymś w rodzaju dyżurnego kozła ofiarnego i kaleki. Ale nie poddał się, potajemnie zmusił dwa słabsze arrankary zajmujące się zaleczaniem ran powłok i maltretował je, dopóki nie wydusił z nich, że jest szansa na odzyskanie straconej i zniszczonej całkowicie kończyny. Inaczej niż ramię Yamiego, ręka Grimmjawa był kompletnie zdewastowana, nie zostało z niej nic prócz kilku nitek z rękawa kurtki. Aizen ukrywał, że personel medyczny warowni posiadł sztukę zaleczania takich ran, prawdopodobnie nie chciało mu się zajmować ratowaniem żołnierzy. Pewnie, lepiej było stworzyć nowego, kto wie czy nie silniejszego arrankara, niż przejmować się okaleczonym.

Grimmjaw pochlebiał sobie, że zna manipulatorski charakter Aizena, i domyślał się, że krążąca pośród armii Sousuke plotka o niemożności przywrócenia całkiem zniszczonych kończyn, jest taka sugestywna. Nawet Ulquiorra w nią wierzył, a był przecież jednym z bliższych 'współpracowników' Aizena. Jeżeli Aizen w ogóle widział arrankary, nawet te z Espady, nawet te najsilniejsze, jako 'wspólników". Grimmjaw szczerze w to wątpił, a gdy w końcu uzyskał informację o metodzie przeszczepu od torturowanych dwa dni medyków, śmiał się na cały głos. Gdy następnego poranka odkryto zniknięcie trzech hollowów z ekipy medycznej, a Jyagajaq przyszedł na zebranie do kwater dowódczych z dwoma zdrowymi i w pełni sprawnymi ramionami, nie zdziwił się nikt, poza Ulquiorrą. Aizen uśmiechał się tylko ojcowsko, a po zebraniu pouczył Grimmjawa, że pod karą śmierci nie wolno mu ujawniać istnienia techniki regeneracyjnej, ponieważ to rozluźni i tak wątłe morale arrankarów. Jyagajaq odzyskał także tytuł sexta Espada, rozniósł w pył Ruppi, która nie miała szans z całkowicie sprawnym i wściekłym Grimmjawem. Oczywiście oponowała, chciała się sprawdzić, oczywiście zabił ją dość szybko, właściwie bez większego wysiłku.

To był jeden z piękniejszych dni w życiu arrankara o imieniu Grimmjaw. Rozniósł tą zgagę Ruppi, odzyskał uznanie Aizena oraz swoje dawne stanowisko w Espada, a zaraz po tym poszedł i skopał tyłki tym, którzy korzystając z jego niedyspozycji, otwarcie sobie z niego stroili żarty, gdy był okaleczony. To była piękna walka. Czy może raczej jatka, ale w sumie kogo obchodziło takie rozróżnienie, szczególnie tutaj, w odizolowanej od świata warowni, wypełnionej bytami, które powinny nie istnieć? Pamięć o tym krwawym wydarzeniu przetrwała w głowach kolegów Grimmjawa i od tej pory, nawet, gdy pozwalał im dowcipkować, kiedy tylko podniósł głos, zamykali paszczęki na dobre pół godziny.

Teraz ich żarty nie były groźne, właściwie były tak samo śmieszne jak to głupie uczucie w brzuchu, na krawędziach dziury, którą Grimmjaw bezskutecznie próbował rozmasować. Zignorował szepczących kolegów, obserwujących go ze swojej ławy znad kufli piwa. Nie miał chęci na burdę. Resztę dnia spędził w sali ćwiczeniowej, roznosząc z wdziękiem kolejno pięć worków treningowych i ścianę, pomiędzy szatnią a korytarzem. Gdy zmęczył się trochę, stwierdził, że idzie spać i ma gdzieś nocną wartę, na którą wyznaczył mu dzisiaj Aizen. Zasnął jak zwykle, wpadając w czarną, smolistą dziurę bez snów, z drażniącym, wciąż nie dającym mu spokoju nawet przez sen uczuciem w brzuchu.

/////////////

Yamada Hanatarou okazał się być jakimś podrzędnym medykiem, który potrafił, co prawda pozszywać Ichimaru, ale jakiś wielkich sekretów ani technik leczniczych nie znał. Był zwykłym, szeregowym głuptakiem, chłopcem na posyłki i nie liczącym się zupełnie popychadłem. Jak ujawnił jego umysł, podczas męczącej serii przesłuchań, Yamada robił wszystko co, co akurat było potrzebne a inni uważali za stratę czasu albo czynności niegodne ich stanowiska. Grimmjaw z kwaśną miną oglądał proces wydobywania z mózgu Hanatarou wspomnień, szczegółów, informacji. Chomik, jak ochrzcił w myślach czarnowłosego, drobnego chłopaka z ciemnymi obwódkami dookoła oczu i nieustannie skulonymi ramionami, był naprawdę smutnym stworzeniem.

Aizen z westchnieniem skorygował swoją technikę, pozwalającą wydobywać mu wspomnienia z umysłów ofiar i poprawił się w fotelu. Grimmjaw stał za nim, patrząc w obłą sferę, w której odbijały się kolejno żenująco głupie i nieważne wydarzenia w życiu Chomika. Nagłe pojawienie się w zaświatach, dezorientacja, spotkanie Unohany podczas nieudolnych prób żebrania na ulicach, czyszczenie schodów akademii, kopniaki roześmianych kolegów, którzy chyba za punkt honoru obrali sobie wymyślanie coraz bardziej kreatywnych sposobów na dręczenie młodszych adeptów. Nic ważnego, nic godnego uwagi, tylko upokorzenie, słabość i milczenie. Chomik był naprawdę żałosnym zwierzątkiem, ciekawe jak on w ogóle przeżył z tym swoim spokojnym, łagodnym nastawieniem w Seireitei. Niewiarygodny łud szczęścia albo litość tych nielicznych osób, które jakoś go zauważały i współczuły rozmamłanemu niedorajdzie z największym kompleksem niższości, jaki Grimmjaw kiedykolwiek spotkał, a spotykał często. Wystarczyło tylko natknąć się na patrzącego wiecznie spode łba Ulquiorrę, żeby doświadczyć żrącego istnienia kompleksów w czystej formie.

Aizen zdawał się drzemać, wsparty podbródkiem o rękę, z techniką wciąż aktywną i unoszącą się nad leżącym bez ducha Hanatarou. Grimm przez moment patrzył na swojego dowódcę, po czym podszedł po cichu do leżanki, na której tkwił skrępowany Chomik. Twarz miał rozluźnioną a oczy przymknięte nieprzytomnie, matowe i nieskoncentrowane. W sferze techniki Aizena ukazała się teraz wielka, gruba postać, odziana jak shinigami, i drąca się na niskiego, nienaturalnie przy niej szczupłego Hanatarou, obok stał jakiś łysy typ o gębie rzezimieszka, który najpierw przysłuchiwał się gadaninie grubego, a potem jak nie palnie mu pokrowcem od miecza przez łeb. Jak widać, Chomik miał czasami więcej szczęścia niż rozumu, a jego otoczenie do czasu do czasu okazywało mu serce, prawdopodobnie dlatego, że ktoś w Seireitei musiał czyścić ścieki, a Yamada był to tego idealny.

Gdy Grimmjaw wyprostował się znad obłej sfery techniki mentalnej i odwrócił się, Aizen miał otwarte oczy. Nie zmienił pozycji, w której siedział, tylko obserwował swojego sexta Espada jak kot, zastanawiający się, czy jest sens polować na już i tak wyczuwającą niebezpieczeństwo mysz.

"Yamada Hanatarou po przesłuchaniu będzie umieszczony w lochach ogólnych, w głębi warowni. Tak będziesz mógł doglądać swojego zwierzątka, Grimmjaw." odezwał się wreszcie po dłuższej chwili. "Teraz wyjdź, sesja skończona. Hanatarou poza swoją śmieszną historią śmiesznego życia nie ma wiele do zaoferowania."

Grimmjaw ukłonił się krótko, zgrzytając zębami. Wiele do zaoferowania nie miały arrankary, ponieważ one nie miały ani historii życia ani samego życia. Tylko siłę. Jak na ironię, siły właśnie brakowało Chomikowi, żeby stać się pełnoprawnym, żywym istnieniem.

Warownia cała buzowała od plotek i podnieconych okrzyków, gdy Aizen umieścił Hanatarou w lochach ogólnych, do których wszyscy mieli dostęp i z chęcią z niego korzystali, pragnąc obejrzeć sobie "zwierzaczka" jak nazywano Yamadę. Grimmjaw, widząc kotłujących się dookoła prętów celi kolegów, pokrzykujących na Chomika, usiłujących dźgnąć go swoimi wydłużonymi pazurami, albo zelżyć na różne, niezwykle kreatywne sposoby, zawrzał. Podbiegł do jakiegoś młodszego arrankara, który już wyciągał miecz i próbował przez kraty dosięgnąć nim Hanatarou.

Ujęta przez Grimmjawa ręka niższego rangą młodzika zatrzeszczała, gdy Jyagajaq dobył z siebie niskiego, groźnego głosu właśnie wpadającego w szał furiata.

"Co ty tutaj wyprawiasz, kmiocie, jeżeli wolno spytać?"

"No, tylko chciałem go dźgnąć, żeby zobaczyć, co zrobi..."

"Nic nie zrobi. Umrze." charknął Grimmjaw a potem znienacka poderwał młodego arrankara w górę i cisnął nim o ścianę, z której posypały się tynki a kilka luźniej trzymających się kamieni, poturlało się po posadzce. "Koniec szopki. Może to lochy ogólne, ale jeżeli coś mu się tutaj stanie, nie będę zadawał pytań tylko rozniosę na miejscu. Zrozumiano?!"

Odpowiedział mu niechętny pomruk niższych rangą hollowów i głuche, pełne dezaprobaty milczenie arrankarów stojących w hierarchii wyżej lub na takim samym szczeblu jak on. Poprawił kurtkę i przybrał na twarz zgryźliwy wyraz kogoś, kto wie, jakie ma prawa i potrafi je egzekwować w spektakularny, krwawy i nieprzyjemny sposób. Gdzieś w oddali Ulquiorra westchnął teatralnie i oddalił się krokiem dorosłego, który był właśnie świadkiem wyjątkowo ostrej wymiany zdani osobników niepiśmiennych i infantylnych.

Zbiegowisko rozeszło się powoli, łypiąc na Grimmjawa nieprzychylnymi spojrzeniami. Ignorował je, czuł na plecach innego rodzaju wzrok, niepewny i jakby trochę nieprzytomny. Gdy został już w ogólnych lochach sam odwrócił się do Chomika, który zerkał na niego trwożnie zza krat.

"Jeżeli będą chcieli cię zabić, krzycz. Przyjdę i dam im do wiwatu." mruknął Grimmjaw, strzepując wyimaginowany pyłek ze swoich białych spodni.

Z mrocznej, nieco wilgotnej celi para lśniących, nieco zbyt dużych jak na gust Jyagajaqa oczu, patrzyła na niego uparcie i z niedowierzaniem.

"Więc... chcesz mnie... bronić?"

Grimmjaw wykrzywił się makabrycznie i zaśmiał tak, że echo poniosło w głąb lochów jego nosowy, ironiczny chichot, jak jakąś obcą kanonadę.

"Nie. Po prostu o twojej śmierci będę decydował ja, nikt inny." wyjaśnił usłużnie, z zadowoleniem widząc jak czarne oczy rozszerzają się lękliwie. "Tak, tak, przyzwyczajaj się. Aizen podarował cię mnie, Chomiku, mnie i nikomu innemu. Jesteś mój i rozszarpię każdego, kto pozbawi cię życia przede mną."

Ukryta w cieniu postać Hanatarou cofnęła się jeszcze bardziej w mrok lochu, a lśniące oczy zniknęły niemal, zasnute kamienna ciemnością. Grimmjaw zmarszczył brwi i wygiął usta w parodii uśmiechu.

"Spodziewałeś się czegoś innego?" zapytał z udawanym zainteresowaniem i troską. "Jesteś żywą istotą, daną na własność istocie nieżywej, Yamada. Jak sądzisz, jaki los cię czeka? Cha cha, z pewnością nie gorszy niż do tej pory, gdy pomiatali tobą w Seireitei. Tutaj śmierć masz pewną, a tam wisiała nad tobą niedopowiedziana."

Chomik nie słuchał już, pogrążony w swoich powolnych, ogłuszonych, wylęknionych myślach. Grimmjaw zastanowił się ile jeszcze sesji z techniką wspomnień zafunduje Hanatarou Aizen. Zwykle po trzech, czterech delikwenci przestawali kontaktować cokolwiek i stawali się pustymi skorupami bez duszy, żywymi, ale nie żyjącymi. Martwy umysł, oto jak pierwotnie Sousuke miał się nazywać ten sposób przesłuchiwań. Grimmjaw wolał, żeby dopiero co otrzymane przez niego zwierzątko pożyło nieco dłużej i było w jako takiej formie po tych małych spotkaniach z Aizenem.

//////////////////////////

 

Chomik i tym razem miał więcej szczęścia niż rozumu. Sousuke urządził mu jeszcze jedno przesłuchanie, po czym dał sobie spokój z i tak wypełnionym jedynie upokarzającymi wspomnieniami umysłem Yamady.

Po dwóch dniach Hanatarou nauczył się już rozpoznawać kroki Grimmjawa, i nie bał się ich tak jak innych, należących do mniej przyjaznych użytkowników warowni. Od kiedy Aizen ofiarował Jyagajaqowi Hanatarou na własność, inne arrankary zazdrośnie zerkały na jego nowe zwierzątko i nie miały względem niego dobrych zamiarów, jeżeli wierzyć ich niechętnym, złym spojrzeniom w stronę Jyagajaqa. Byli znudzeni, znęcanie się nad małym, kompletnie bezbronnym stworzeniem byłoby dla nich z pewnością miłą rozrywką. Dlatego Grimmjaw poprosił Aizena o przeniesienie Hanatarou do celi obok swoich kwater. Mieszkał w nisko ulokowanych w warowni, dwóch pokojach, przy wiecznie pustych lochach, od których zawsze wiał przeciąg. Gdyby Grimmjaw odczuwał zimno jak każde żywe stworzenie, pewnie by mu to przeszkadzało, ale on już nawet nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz czuł zimno. Aizen popatrzył na niego podejrzliwie, ale i z rozbawieniem, gdy wystosował swoją prośbę, żeby swoje zwierzątko roznieść do prywatnych kwater. A potem odpowiedział.

"Dobrze. Hanatarou i tak nie jest już do niczego potrzebny, jego wiedza o medycynie jest już w rękach naszych medyków. Możesz go wziąć do siebie. Gdy umrze, zakop go gdzieś z dala warowni. Nie lubię mieć dookoła rozkładających się zwłok, to źle robi na konstrukcję duchowej mocy wymiaru."

Wiedział, że Aizenowi nie wypada otwarcie dziękować, więc tylko ukłonił się i odszedł. Nie miał pojęcia, dlaczego po otrzymaniu pozwolenia na całkowite posiadanie Hanatarou, czuje coś dziwnego w dole brzucha. Jakby jakieś swędzące uczucie wdarło mu się w 'ciało', nie takie jak wcześniejsze sensacje związane z dziurą. Przypominało to raczej radość z dobrej, porządnej, krwawej walki, ale było lżejsze i jakby nieco bardziej...jaśniejsze. Nie umiał tego wytłumaczyć, zresztą nie musiał. Może po prostu żywe trupy odczuwały emocje, ale za pomocą swoich ułomnych 'powłok' a nie wewnętrznie jak ludzie. Grimmjaw nie przypominał sobie dokładnie, jak to było 'być człowiekiem', ale miał wrażenie, że uczucia kumulowały się w nim wtedy inaczej niż teraz. Nie dociekał, to nie była jego broszka, niech to sobie bada Aizen, jeżeli oczywiście ma teraz czas na coś innego niż skakanie dookoła swojej rannej żmii Ichimaru.

I tak Grimmjaw dostał pozwolenie na przeniesienie swojego Chomika w miejsce bardziej odseparowane od innych arrankarów, a więc w miejsce bardziej dla niego bezpieczne. W warowni swoje zabawki należało mieć przy sobie, chyba, że miało się ich zbyt dużo, co w przypadku Jyagajaqa nie było możliwe. Grimmjaw zawsze cierpiał na deficyt dobrych, tradycyjnych i TANICH rozrywek. On i nie tylko on. Koledzy mamrotali coś gniewnie widząc, jak wyprostowany i dumny niesie Hanatarou na rękach, pobrzękując łańcuchem, owijającym kostki i ręce medyka. Zawsze lubił być obiektem zazdrości, nawet, jeżeli wiedział, że któryś z bardziej zdesperowanych arrankarów może w końcu wkraść mu się do kwater i dorwać Chomika, nie mógł oprzeć się pokusie i dumnie przemaszerował przed wszystkimi ze swoim nowym zwierzaczkiem. Ulquiorra patrzył na niego ze zniesmaczoną miną osoby przeciwnej trzymaniu stworzeń żywych przez stworzenia nieżywe, a reszta arrankarów udawała obojętność, ale nie potrafiła się powstrzymać przed gniewnymi szeptami i złymi spojrzeniami. Wspaniale.

Gdy tylko znaleźli się sam na sam, Grimmjaw zdjął z Hanatarou łańcuchy i szorstkimi szturchnięciami oraz krótkim, szczekliwym rozkazem, zmusił go do wyprostowania się i spojrzenia mu w oczy.

Był blady, mizerny i miał wielkie, wystraszone oczy, podbite chorobliwym, sinawym kolorkiem. A gdy w końcu spojrzał w twarz swojemu panu, drgnął, jakby go ktoś uderzył w brzuch, a kolana ugięły się pod nim, jakby za przyciśnięciem jakiegoś niewidzialnego guzika. Grimmjaw złapał go mocno za łokieć już, gdy Chomik lądował na kamiennej, grubo ciosanej posadzce kwatery. Zabawne, dopiero wtedy zauważył, jaką nieprzyjemną, twardą, chropowatą ma posadzkę i jak jest ona niewygodna nawet dla obutych stóp.

Hanatarou jęknął, gdy wylądował na kolanach i został bezpardonowo poderwany w górę, jednym, niezbyt łagodnym szarpnięciem. Głupi zwierzak, chyba źle wytrzymywał natężenie duchowej mocy swojego nowego pana. Cóż, nie ma wyjścia, musi się dostosować albo zdechnie.

"Wiele osób przeszło przesłuchiwania Aizena i ci, którzy przeżyli i potrafili po tym powiedzieć jak się nazywają i utrzymać pozycję stojącą, byli naprawdę wyjątkami. Więc nie odgrywaj mi tutaj ofiary. Jesteś moim zwierzakiem od dzisiaj już oficjalnie." wygłosił Grimmjaw, uśmiechając się na błysk przerażenia w czarnych oczach Hanatarou. "No, tak lepiej. Przynajmniej już się nie trzęsiesz. Zdejmę te łańcuchy z ciebie, ale zamknę cię w celi. Jest wygodniejsza niż ta wcześniejsza, w której cię trzymano."

Przeguby Hanatarou były zimne i nienaturalnie szczupłe pod więzami, z których Grimmjaw wydobył je z niejakim trudem, klnąc pod nosem na nadgorliwych producentów narzędzi tortur. To miał być żart, ale Chomik stał się po nim tylko jeszcze bardziej blady i drżący. W ogóle był dość mizernym stworzeniem, przy bliższym oglądzie był jeszcze bardziej chudy, mały i drobny, niż się na wstępie wydawało, a jego czarne włosy, na początku błyszczące i zdrowe, teraz zmatowiały, zmierzwiły się i skołtuniły. Prawdę mówiąc Hanatarou wyglądał dość nędznie i jako jego właściciel Grimmjaw stwierdził, że należy doprowadzić go jakoś do stanu względnej używalności. Co owa 'używalność' znaczyła, nie wiedział, ale czuł, że lepiej świadczy o panu, jeżeli jest właścicielem zdrowego, silnego zwierzaka, niż jakiegoś słaniającego się na nogach, osowiałego, zmierzwionego mydłka. Mydłka, który prędzej czy później w niewoli umrze. Bardziej prędzej niż później.

Grimmjaw skrzywił się, na co Hanatarou zareagował jak na cios i skulił ramiona, zaciskając usta w dziecinny, uparty dzióbek.

"Wolałbym, żebyś nie zdechł zbyt szybko. Chciałbym nacieszyć się posiadaniem swojego własnego żywego stworzenia, zamiast już teraz szukać mu miejsca na pochówek." oznajmił nosowym tonem Grimmjaw, mrużąc oczy i jeszcze raz skanując stojącą przed nim chwiejną, drgającą nerwowo w okolicach ramion postać. "Trzeba cię umyć. I ubrać w coś innego. Tak, tak, zdecydowanie ubranie trzeba ci zmienić, te czarne kimona shinigami są okropne a twoje na dodatek cuchnie krwią i kurzem. Całkiem jakbyś wytarł sobą całą warownię."

Grimmjaw odszedł w stronę swojej szafy, w której miał tylko cztery białe ubrania, i która zawierała właściwie cały jego skromny dobytek. Aizen nie zwracał zbytnio uwagi na to, co nosiły jego arrankary, jak długo była to wariacja jego szeregowych bieli i czerni, a więc wszyscy radzili sobie z tym mankamentem jak umieli. Grimmjaw wiedział, że jego życie jest tylko chwilowym, sztucznym przedłużeniem 'bycia', bonusem, który może się skończyć tak nagle jak nagle się zaczął, toteż nie przywiązywał zbytnio uwagi do niczego, a już tak płoche sprawy jak ubrania leżały całkiem poza spektrum jego zainteresowań. Teraz stanął przed dość nietypowym dla siebie problemem, uczucie niespotykane i rzadkie w jego nudnym życiu w nudnym wymiarze Aizena. Postanowił kosztować je powoli. Najpierw sprawy istotne.

"Nie mam w kwaterach łazienki, więc musisz się umyć w łaźni wspólnej." ogłosił z szerokim uśmiechem, obserwując z zadowoleniem, jak Hanatarou spuszcza wzrok i robi się czerwony na tych swoich bladych trupio policzkach. "No co? Taka cnotka z ciebie, chomiku? Nie mów, że nigdy nie korzystałeś ze wspólnej łaźni. Takie miernoty jak ty w Seireitei z pewnością nie mają toalety en suite."

Hanatarou skinął głową, ale wzroku już nie podniósł, uważnie studiując kamienną, nierówną posadzkę. Grimmjaw nie zwracał już na niego uwagi, nieuważnie otrzepał Chomika z kurzu, który osadził się mu na ramionach i na włosach, po czym złapał go za ramię i pchnął w stronę drzwi. Było wczesne popołudnie, arrankary raczej nie korzystały z łaźni o tej porze, istniała więc szansa, że będą w pomieszczeniach łaziennych sami. Grimmjaw przeleciał pędem po pustych korytarzach warowni, swoim wypróbowanym i ukrytym przejściem docierając do pomieszczeń gospodarczych. U góry warowni Aizen miał dla siebie całą saunę i kąpielisko, ale arrankary i reszta służby mieli jedynie wydzielone dość topornie skonstruowane i jakby wstydliwie ukryte urządzenia sanitarne, zainstalowane w dolnych partiach zamku, niemal przy piwnicach. Inne, niezbędne do utrzymania porządku i higieny niezbędniki, których używali podwładni Aizena, także były tam wciśnięte.

Grimmjaw przepchnął się przez ciężkie, okute żelazem drzwi do prostego, kwadratowego pomieszczenia, pełnego spękanych marmurowych płytek, oddzielających prysznice, oraz kratek ściekowych, w których z pewnością żyły bakterie grzybicze wszelkich rozmiarów i maści, zarówno tych występujących w wymiarze materialnym jak i w zaświatach. Hanatarou szedł za nim posłusznie, nie próbując nawet uciekać. Mądry zwierzak mi się trafił, pomyślał pod wpływem nagłego przypływu czarnego humoru Grimmjaw, odkręcając wodę pod prysznicem i czekając aż zrobi się odpowiednio gorąca. Mądry, skubaniec. Pewnie wie, że gdyby uciekł, inne arrankary zajęłyby się nim zanim zdołałby w ogóle dobiec do jakiejkolwiek bramy. I zrobiłyby to w dużo ciekawszy sposób niż Aizen, który po prostu spopieliłby Chomika na miejscu.

Ale gdy Hanatarou, ponaglany kąśliwymi komentarzami i szturchnięciami, rozebrał się wreszcie ze swojego zakurzonego, pokrwawionego, rozerwanego niemal na pół w części pleców kimona, domysły Grimmjawa okazały się nieprawdziwe. Zwierzak nie uciekał nie dlatego, że był na tyle mądry, żeby ocenić sytuację, ale dlatego, że najzwyczajniej w świecie był do tego fizycznie niezdolny. Chomik miał na całym ciele krótkie, ale głębokie, wciąż jeszcze trochę krwawiące cięcia, niewątpliwie autorstwa Gina i jego przeklętego zanpakutou. To cud, że chuchro trzymało się w ogóle na nogach i chodziło. Grimmjaw sarknął wściekle i wepchnął Hanatarou pod prysznic, na co ten zareagował uroczym piskiem i znowu z wdziękiem wylądował na kolanach, siadając ciężko na zwietrzałych, wypłukanych doszczętnie marmurowych płytach.

Chyba lądowanie na kolanach Hanatarou miał we krwi.

"Myj się. Nie mamy całego dnia." charknął wrogo Grimmjaw i wcisnął w ręce Chomika mydło i gąbkę. "No co jest? Czego się wstydzisz? Ran? I tak dobrze, że tylko z takimi zadrapaniami uszedłeś, powinieneś być wdzięczny."

Hanatarou skinął głową i posłusznie zaczął się namydlać. Grimmjaw bezmyślnie obserwował ruchy gąbki po pokrytym ranami, szczupłym, bladym ciele, a gniew zagotowywał się w nim powoli, ale nieubłaganie.

Cholera, mógł się domyślić, że Aizen tak łatwo był w stanie ofiarować jedynie towar wybrakowany. Jakiś defekt musiał być, inaczej Grimmjaw nie miałby szans na posiadanie na własność swojego zwierzątka, a tak dostał je, tylko, że nieco nadużyte i zniszczone. No trudno, cena znośna za zagarnięcie na własność kogoś żywego, kto teraz należał tylko i wyłącznie do niego, i był od niego całkowicie zależny i musiał przyjmować wszystko, cokolwiek jego pan zachce z nim zrobić. Grimmjaw uśmiechnął się sam do siebie ponuro i dopiero wtedy spostrzegł, że wciąż gapi się na blade, poranione plecy Hanatarou. Westchnął.

Nie było tak źle, trochę wypoczynku, jedzenia i kąpieli, i Chomik będzie całkiem przyjemnym zwierzątkiem. Trzeba było włożyć w niego nieco pracy, dopilnować, żeby w ogóle coś jadł, i tyle. Za parę dni powinien być jak nowy i będzie się z nim można bawić, aż się go zajeździ na śmierć. Myśl o posiadaniu absolutnej kontroli nad życiem Hanatarou była dla Grimmjawa dziwnie pobudzająca. Już tak przywykł do marazmu i rutyny, panującej w warowni i ukrytym wymiarze Aizena, że każdy powiew zmian przyjmował z euforią, za którą ten nadęty pacan, Ulquiorra, albo go karał, albo prawił kazanie o potrzebie zachowywania decorum. Grimmjaw chrzanił decorum, był czasowo ożywionym trupem, a tymczasowość jego istnienia zmuszała go do intensywnego reagowania na teraźniejszość. Decorum, podobnie jak wszelkiego rodzaju 'normalności' mogły się w tych okolicznościach iść kochać.

Hanatarou w pewnym momencie zapomniał chyba, że jest obserwowany, bo z wyraźną ulgą odetchnął sobie od serca, i wystawił twarz w kierunku deszczu rwących ze szlaucha kropel. Gorąca woda, spływająca po jego ciele i opłukująca rany najpierw sprawiała mu ból, a potem przyniosła ukojenie. Grimmjaw patrzył spod przymkniętych powiek, jak Chomik z uchylonymi ustami i zaciśniętymi mocno oczyma, pozwala perlistym chmurom pary wodnej obejmować się i oczyszczać. Właściwie nigdy nie lubił takich stworzeń, miękkich, słabych i z natury uległych. Wzbudzały w nim pewien niesmak i lekkie obrzydzenie, a ich zależność była drażniąca i wywoływała agresję. Z drugiej jednak strony, Grimmjaw nie chciałby posiadać kogoś silniejszego, ponieważ z góry wiedział, że spróbowałby swoje nowe zwierzątko złamać, zniszczyć jego wolną wolę, charakter. Tak, napotykając przeszkodę, miał naturalne tendencje do niszczenia jej, natomiast, gdy przeszkody nie napotykał, miał czas bliżej przyjrzeć się zjawisku. Hanatarou w tym ujęciu był idealny, do obserwacji, do hodowania, do dłuższego posiadania; kogoś opierającego się bardziej, Grimmjaw rozniósłby już na miejscu a potem wściekałby się sam na siebie, że pozbawił się jedynej rozrywki, na jaką mu w tej przeklętej warowni pozwolono.

Chomiki może i były słabe, ale w towarzystwie Grimmjawa mogły przeżyć znacznie dłużej niż jakieś bardziej zdecydowane, silne zwierzątko. A poza tym Hanatarou ze swoją delikatnością i wrażliwością był dla swojego pana epifanią życia, które zawsze jawiło mu się jako coś niestałego, drżącego i kruchego. W tym obrazie życia było coś, co pociągało Grimmjawa w taki sposób, że aż bał się, żeby Ulquiorra czy inna usłużna wtyka Aizena, nie dowiedzieli się. To było zakazane pragnienie, pragnienie życia, pragnienie dotykania go i obcowania z nim. To mogło spowodować, że arrankary zażądają albo prawdziwego życia, albo prawdziwej śmierci. Aizen wiedział, że takie pół istnienie jest niestabilne i argumenty osób żywych do arrankarów nie przemawiają, kiedyś mogą uznać, że śmierć jest lepsza niż służba i tylko częściowe, kalekie, chrome życie. Dlatego wszelkie przejawy zainteresowania się czymś innym niż walka, służba i permanentny gniew na świat, tępiono bezlitośnie.

Hanatarou był esencją tego ukrytego pragnienia obcowania z kimś żywym. Grimm musiał pilnować, żeby rzecz wyglądała tylko jako okrutna zabawa znudzonego kota, dręczącego i tak już złapaną i na wpół zagryzioną myszą.

Grimmjaw zamrugał zaskoczony, gdy nagle zdał sobie sprawę, że Hanatarou zakręcił prysznic i teraz stał przed nim, nagi, drżący i ociekający wodą. Dopiero po paru chwilach dotarło do niego, że Chomik nie ma ręcznika i oczekuje w związku z tym jakiejś inicjatywy ze strony swojego pana. Cholerny, niezaradny zwierzak.

"Masz." fuknął Grimm, rzucając Hanatarou ściągnięty z pobliskiego wieszaka ręcznik. "Wycieraj się, szybko. Teraz pójdziemy znaleźć ci jakieś ubranie."

"Ubranie...?" wybąkał niepewnie, niknącym głosem Chomik, na co Grimm roześmiał się głośno. Jego śmiech odbił się strasznym, kamiennym echem od marmurowych płyt pryszniców.

"A co, wolisz być moim zwierzątkiem w wersji sote? Daruj, ale nie mam chęci oglądać twoich chudych gnatów cały czas. Zwędzimy jeden z płaszczyków Ruppi. Ubrania tej małej zgagi są jeszcze w warowni. Miała ich całkiem sporo i teraz wreszcie się na coś przydadzą."

Hanatarou odchrząknął i wymamrotał coś, co od biedy można było odszyfrować jako 'dziękuję'. Grimm prychnął ironicznie, widząc nieco krzywą minę swojej nowej zabawki, gdy okazało się, że musi ona po kąpieli ubrać się w brudne, poszarpane kimono. Trzepnął Chomika przez plecy tak, że ten aż się zatoczył, po czym pchnął go w kierunku wyjścia z łaźni.

"Jaki wrażliwy! Jaki subtelny! Będę miał z tobą więcej zabawy, niż z początku przypuszczałem, czyściochu!"

Mówił w ramach kpiny i żartu, tymczasem wszystko potoczyło się dokładnie tak jak przepowiedział.

Z początku Chomik siedział w jednej pozycji, skulony, nieruchomy, z kolanami podciągniętymi pod brodę i głową opartą na ramionach. Nie wykonywał żadnych innych ruchów, nie mówił ani nie reagował na propozycje jedzenia, które wystosowywał Grimmjaw. Może zresztą po mentalnej technice Aizena faktycznie nie za bardzo chciało mu się jeść. Hanatarou pierwsze cztery dni w celi, wygodnie usytuowanej na przeciwko drzwi do kwater Jyagajaqa, albo spał albo tępym wzrokiem wpatrywał się w kraty swojego nowego 'domu'. Jego mętny wciąż jeszcze wzrok i osowiałość drażniły Grimmjawa okrutnie. Parę razy wdarł się do celi Chomika i siła próbował wydrzeć z niego jakąś reakcję. Jakąkolwiek. Cholera, przecież z posiadania żywego stworzenia musiało płynąc coś więcej niż otępiałe milczenie zza ocienionych krat.

"Rusz się, głupi! Przyniosłem ci trochę piwa i herbatniki!" warczał Grimmjaw nabuzowany i gotowy wepchnąć ciastka Hanatarou do gardła metoda manualną. "Musisz coś jeść! Jeszcze nawet nie zacząłem cię porządnie mieć a ty już odgrywasz delikatne zwierzątko! No to niech ci coś wyjaśnię, Chomiku! Nie jesteś żadnym egzotycznym del...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl