They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

013.Howard Linda - Niebezpieczna miłość, Harlequin Orchidea

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Linda Howard

Niebezpieczna miłość

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

Chociaż zbliżał się już zachód słońca, żar wnikał głębo­ko w ciało, przypiekał nagi tors i długie nogi. Coraz dłuż­sze promienie rozsiewały na grzbietach fal deszcz tańczą­cych iskierek. Mężczyzna wpatrywał się w nie jak zahi­pnotyzowany. Właściwie fascynował go nie tyle lustrzany blask wody, ile fakt, że po prostu nie miał nic do roboty. Zapomniał już, jak smakuje spokój. Przez cudowny mie­siąc absolutnej samotności mógł się odprężyć i nareszcie być sobą. Mógł łowić ryby, kiedy tylko chciał, lub pływać łodzią po ciepłych, rozkołysanych falach zatoki. Pociągał go magiczny urok wody, to czarnej jak noc, to turkusowej, to znów połyskliwie bladozielonej. Miał pieniądze na pa­liwo i żywność. Tylko dwie osoby wiedziały, gdzie go szukać. Gdy miesięczny urlop dobiegnie końca, wróci do prozy życia, które sam sobie wybrał, i zatraci się w ponurej codzienności, ale teraz jeszcze może leżeć w słońcu -a tylko tego przecież pragnął.

Kell Sabin czuł się zmęczony. Z jego zawodem łączyły się: nieustanna wałka, kluczenie i utajnianie każdego ruchu, maskowanie się i niebezpieczeństwo. Wykonywał bardzo ważną pracę, ale przez ten miesiąc mogą to robić inni. Ten miesiąc należał do niego. Zaczynał rozumieć swego starego przyjaciela, doświadczonego agenta, Granta Sullivana, który oddałby duszę za pobyt w ciszy tajemni­czych gór stanu Tennessee.

Sabin sam był świetnym agentem, słynącym z legendar­nych operacji w Złotym Trójkącie, a potem na Bliskim Wschodzie i w Ameryce Południowej. Otoczenie niewiele o nim wiedziało. Odpowiadało mu to. Był typem samotni­ka, który na twarde warunki dyktowane przez życie reago­wał cynizmem, lecz zarazem je akceptował. Znał wady i niebezpieczne strony wybranego zawodu; wiedział, że będzie się stykał z brudem i złem, ale był realistą i godził się na to, podejmując pracę. Od pewnego czasu pełnił funkcję szefa Agencji.

Czasem nachodziła go chęć, by rzucić to wszystko i pożyć trochę jak zwykły człowiek. Wtedy wypływał w rejs na własnym jachcie. Dzięki dniom i nocom spędza­nym na morzu zapominał, że jest agentem. Mógł się odprę­żyć i oddać rozmyślaniom, leżeć nago w słońcu lub obser­wować gwiazdy w nocy i przywracać rzeczom właściwe proporcje. Urlopy Sabina, podobnie jak wszelkie informa­cje na jego temat, stanowiły pilnie strzeżoną tajemnicę.

Nad głową mężczyzny przeleciała z ostrym krzykiem biała mewa. Powiódł leniwym wzrokiem za swobodnym, zwinnym ptakiem, wyraźnie widocznym na tle bezchmur­nego błękitnego nieba. Morska bryza mile musnęła deli­katnym podmuchem nagą skórę. W ciemnych oczach Sa­bina zagościł uśmiech, co nieczęsto się zdarzało. W głębi serca czuł się dzikusem, lecz na co dzień tłumił zew natury. Dopiero tu, mając za towarzyszy jedynie wodę, słońce

i wiatr, mógł dać upust skrywanym tęsknotom. Noszenie ubrania na pełnym morzu wydawało mu się wręcz święto­kradztwem. Z niechęcią przywdziewał coś na siebie, kiedy zawijał do portu po paliwo, lub gdy podpływali żeglarze, aby, miejscowym zwyczajem, pogawędzić.

Złocisty krąg słońca zanurzył się w wodzie, kiedy Sabin usłyszał odgłos silnika obcej łodzi. Odwrócił głowę
i ujrzał jacht, trochę większy niż jego własny, powoli tnący fale. Słusznie, po co miałby się spieszyć? Sabin podziwiał zgrabną sylwetkę łodzi i płynną pracę silnika o dużej mo­cy. Lubił pływanie i lubił morze. Swój jacht traktował jak najcenniejszą rzecz i za żadną cenę nie zdradziłby nikomu, że go ma. Zarejestrował go na nazwisko pewnego agenta ubezpieczeniowego z Nowego Orleanu, który zresztą nie miał pojęcia o istnieniu Kella Sabina. Nawet nazwa jachtu „Wanda" z niczym się nie kojarzyła. Sabin nie znał nikogo o imieniu Wanda. Po prostu taką nazwę wybrał i koniec. Ktoś, kto dobrze znałby Sabina, nie czułby się tym wcale zaskoczony, lecz tylko jeden człowiek na świecie wiedział, jaka osobowość kryje się za nieprzeniknioną maską. Tyle że Grant Sullivan umiał dochować tajemnicy.             

Obca łódź zwolniła i skręciła w stronę „Wandy". Sabin zaklął zirytowany i poszukał wzrokiem wyblakłych dżin­sowych bermudów, które trzymał na pokładzie na takie okazje. Usłyszał czyjś głos, więc spojrzał na nadpływający jacht. Przy relingu na dziobie stała kobieta i machała ręką. Z jej niespiesznych gestów zrozumiał, że nie chodzi o nic ważnego. Ot, żeglarze chcieli sobie pogawędzić. Na pew­no nie mieli kłopotów. Promienie zachodzącego słońca połyskiwały na rudych włosach kobiety, nadając im barwę ognia. Przez chwilę Sabin wpatrywał się jak urzeczony w te niezwykłe czerwonawe refleksy.

Zmarszczył brwi, szybko naciągnął spodenki i zapiął suwak. Łódź była wciąż zbyt daleko, by rozpoznać twarz kobiety, lecz rude włosy obudziły w pamięci Sabina niepo­kojące wspomnienia. Kiedy patrzył na zbliżający się po­woli jacht, w jego czarnych oczach pojawiła się czujność. Te włosy...

Nagle instynkt samozachowawczy Sabina podniósł alarm. Mężczyzna odruchowo rzucił się na pokład. Zbyt wiele razy musiał walczyć o życie, by teraz się wahać. Całym ciałem przywarł do ciepłych desek pokładu. Może i zareagował głupio, przesadzając z ostrożnością, wolał jednak zostać żywym głupcem niż mądrym trupem. Silnik obcej łodzi przycichł, jak gdyby zwolnił obroty, a Sabin zdecydował się na następny ruch - podpełzł do składziku.

Nigdzie nie ruszał się bez broni. Wyciągnął ze składzi­ku strzelbę o dużej sile rażenia i precyzyjnym celowniku. Wiedział jednak, że nie na długo odstraszy nią przeciwni­ka. Jeśli się mylił, nie zrobi z niej użytku, jeśli zaś instynkt go nie zawiódł - napastnicy z pewnością dysponują potęż­niejszą bronią, ponieważ są przygotowani na opór Sabina.

Zaklął pod nosem, sprawdził, czy włączony jest auto­matyczny spust, i popełzł z powrotem do rellngu. Zajął pozycję strzelecką: wystawił na widok lufę strzelby, głowę zaś uniósł na tyle tylko, by widzieć łódź nieprzyjaciela, która wciąż się zbliżała. Dzieliło go od niej mpiej niż sto metrów.

- Wystarczy! - zawołał, nie wiedząc, czy zdoła prze­krzyczeć warkot silnika. Chodziło tylko o to, żeby napast­nicy usłyszeli, że coś do nich woła.

Łódź zwolniła i niemal stanęła w odległości siedemdziesię­ciu metrów. Nagle zaroiła się od ludzi, spośród któiych nikt nie wyglądał na miejscowego rybaka lub żeglarza turystę. Wszyscy byli uzbrojeni, łącznie z rudowłosą. Sabin szybko ota­ksował ich wzrokiem, w lot chwytając szczegóły, kształty i rozmiary broni. Tak świetnie znał się na typach uzbroje­nia, że zidentyfikował je bez chwili zastanowienia. Bar­dziej zainteresowała go załoga jachtu, a zwłaszcza jeden z mężczyzn. Chociaż stał daleko, trochę za innymi, wydał się Sabinowi znajomy, podobnie jak kobieta.

Znikły wszelkie wątpliwości. Poczuł, że ogarnia go lodowaty spokój - jak zawsze w krytycznych sytuacjach, kiedy jego życie było zagrożone. Nie marnował czasu na rozmyślania o rażącej dysproporcji sił, zaczął za to rozwa­żać możliwe opcje, każdej z nich poświęcając ułamek se­kundy.

W zapadającym zmierzchu rozległ się suchy trzask. Kula z cichym świstem przemknęła mu nad głową i rozłu­pała drewnianą ściankę kabiny za plecami. W odpowiedzi Sabin namierzył cel, wypalił i, jak gdyby kontynuując jeden płynny gest, schylił głowę. Nie musiał słyszeć prze­nikliwego krzyku, aby wiedzieć, że nie chybił. Byłby za­skoczony i wściekły, gdyby nie trafił.

- Sabin! - Wypowiedziane przez megafon nazwisko metalicznym echem odbiło się od wody. - Wiesz, że nie masz szans! Nie pogarszaj sprawy.

Ten ktoś miał świetny akcent, lecz nie był Amerykani­nem. Sabin spodziewał się takiej propozycji ze strony napastników. Najlepszym wyjściem byłaby ucieczka. Szybkość „Wandy" była jej największą zaletą. Ucieczka jednak wymagała przedostania się do steru i przyrządów kontrolnych na nadbudówce jachtu, co oznaczało wysta­wienie się na ogień podczas wspinaczki po drabince.

Sabin błyskawicznie przeanalizował sytuację i szansę dotarcia na górę ocenił na pięćdziesiąt pięć procent, może

mniej (w zależności od stopnia zaskoczenia przeciwnika). Z drugiej strony, gdyby został na dotychczasowym miej­scu i jedną strzelbą próbował powstrzymać intruzów - je­go szanse spadałyby do zera. Miał dużo amunicji, ale tam­ci - zapewne więcej. Musiał podjąć ryzyko wspinaczki, zamiast marnować czas na zamartwianie się malejącymi szansami na przeżycie. Wziął głęboki oddech, przez chwi­lę trzymał powietrze, a potem wypuścił je powoli, przygo­towując zahartowane ciało do śmiałego wyczynu. Musiał w pierwszym skoku pokonać jak najwięcej szczebli dra­binki. Mocno uchwycił strzelbę, jeszcze raz odetchnął i poderwał się do skoku. Jednocześnie nacisnął cyngiel, uruchamiając automatyczny ostrzał. Broń zaterkotała w dłoni, a napastnicy rzucili się na pokład. Wyciągniętą prawą ręką złapał najwyższy szczebel. Bose stopy śmignę­ły po drabince, prawie jej nie dotykając. Kątem oka spo­strzegł białe obłoczki wystrzałów. Pokonywał ostatni szczebel, kiedy dosięgły go pociski. Tylko siła rozpędu i determinacja nie pozwoliły mu spaść na dolny pokład. Oczy zasnuła mgła, a w uszach zadudnił własny oddech.

Opuścił broń. Gniewnie zaklął w myślach. Głęboko za-czerpnął powietrza, odpędzając mgłę i zbierając siły do odwrócenia głowy. Strzelba wciąż spoczywała w lewej dłoni, lecz nie czuł kolby. Cały lewy bok ciała zalewała krew, niemal czarna w zapadającym mroku. Musiał coś zrobić. Inaczej - będzie po nim.

Lewe ramię i noga przestały słuchać poleceń mózgu, toteż podciągnął się, polegając jedynie na sprawności obu prawych kończyn. Oparł strzelbę o prawe ramię i znów wypalił w kierunku obcej łodzi dając

 

napastnikom znać, że jeszcze żyje i jest niebezpieczny.

To miało powstrzymać ich desant na  jacht

Przyjrzał się odniesionym obrażeniom. Jedna kula prze­szyła boczny mięsień lewego uda, druga zaś - lewy oboj­czyk. Każda z ran wyglądała poważnie. Po pierwszym palącym bólu w barku ręka odrętwiała, a w konsekwencji - stała się bezużyteczna. Noga z pewnością nie utrzymała­by ciężaru ciała, ale Sabin wiedział z doświadczenia, że odrętwienie ustąpi, a wraz z powrotem bólu odzyska część sprawności w zranionych mięśniach, gdyby oczywiście zdecydował się tak długo czekać.

Zaryzykował i znów podniósł głowę. Łódź napastników okrążała go od tyłu. Z tej strony górny pokład jachtu był całkowicie odsłonięty. Mogli do niego strzelać jak do tarczy.

- Sabin! Wiemy, że jesteś ranny! Nie zmuszaj nas, żebyśmy musieli cię zabić.

O, niewątpliwie woleli dostać go żywego i po swojemu przesłuchać, wiedział też jednak, że nie stracą okazji. Prę­dzej zabiją go, jeśli zajdzie taka konieczność, niż pozwolą mu uciec.

Zaciskając z bólu zęby, podciągnął się do panelu z przyrządami kontrolnymi i przekręcił kluczyk zapłonu. Potężny silnik, kaszląc, zbudził się do życia. Sabin nie widział, w jakim kierunku płynie, lecz to nie miało znacze­nia, nawet gdyby wpadł na wrogą łódź. Dysząc, osunął się na pokład, aby zebrać siły. Musiał sięgnąć do przepustnicy, a zostało już mało czasu. Dojmujący ból ogarnął całą lewą stronę ciała, lecz ramię i noga zaczęły reagować na polece­nia i była to zmiana na lepsze. Zignorował narastający ból i dźwignął się na prawej ręce, zmuszając lewą do pracy. Wysunął zakrwawione palce jak najdalej, aż dotknęły za­woru i ustawiły go na jazdę do przodu. Jacht gładko ruszył po falach, stopniowo nabierając rozpędu. Z łodzi napastni­ków rozległy się okrzyki.

- Tak trzymaj, „Wanda" - wysapał, zachęcając jacht do walki. - Dalej, dalej!

Wszystkie mięśnie drżały z wysiłku, kiedy ponownie wyciągnął rękę i zdołał do końca otworzyć przepustnicę. Łódź zerwała się do skoku, reagując entuzjastycznym ry­kiem silnika na nagły dopływ mocy.

Rozwinąwszy maksymalną prędkość, musiał spraw­dzić, dokąd zmierza. Jego szanse rosły wraz z każdym dodatkowym metrem oddalającym go od przeciwnika. Za­wył z bólu, podnosząc się na nogi. Słony pot zalewał oczy. Musiał przenieść ciężar ciała na prawą stopę, ale lewa noga na szczęście nie ugięła się pod nim bezwładnie, a o to przecież prosił niebiosa. Obejrzał się przez ramię. Błyska­wicznie oddalał się od napastników, chociaż oni wcale nie rezygnowali z pościgu.

Na górnym pokładzie goniącego go jachtu zauważył postać opierającą na ramieniu wielką rurę. Sabin zbyt często miał do czynienia z rakietnicami, by od razu nie rozpoznać tego typu broni. Na sekundę przed błyskiem wystrzału, na dwie sekundy przed zniszczeniem „Wandy" przez eksplozję skoczył za prawą burtę w turkusową wodę zatoki.

Zanurkował jak najgłębiej, lecz miał mało czasu i siła wybuchu zakręciła nim w wodzie jak dziecinnym bącz-kiern. Ból przeszył zranione mięśnie i znów oczy zasnuła mgła. Trwało to zaledwie sekundę czy dwie, a jednak wy­starczyło, by całkiem stracił orientację. Dusił się, nie wie­dział, gdzie jest powierzchnia, morska woda wydawała mu się teraz nie turkusowa, ale czarna, bezlitośnie wciągająca w głąb.

Uratowały go lata treningu. Nigdy nie wpadał w panikę

i nie zamierzał popełnić tego kardynalnego błędu teraz.

Przestał walczyć z wodą. Zmusił się do względnego odprę­żenia, a woda sama wypchnęła go na powierzchnię. Gdy odzyskał orientację, zaczął płynąć, chociaż ledwie ruszał lewą ręką i nogą. Kiedy wreszcie wystawił głowę ponad fale i zaczerpnął ciepłego, przesyconego wonią soli po­wietrza, był całkowicie wyczerpany.

„Wanda" płonęła. Czarny dym kłębił się na tle szarego nieba, rozjaśnionego ostatnimi smugami światła. Tylko ciemność okrywająca morze i ląd mogła przynieść Sabino-wi ratunek. Łódź napastników krążyła wokół „Wandy", przeczesując reflektorem płonący jacht i otaczającą go ta­flę oceanu. Czuł, jak potężne silniki powodują wibrację wody. Albo znajdą jego ciało (czy, jak zapewne w poczu­ciu realizmu oczekiwali - to, co z ciała pozostało), albo będą szukać go żywego aż do skutku. Sabinowi pozosta­wało jedyne wyjście: utrzymać jak największą odległość od obcej łodzi.

Niezdarnie odwrócił się na plecy i zaczął płynąć, pracu­jąc tylko prawą ręką i nogą. Nie przestawał, póki nie zna­lazł się poza zasięgiem łuny płonącej „Wandy". Sytuacja przedstawiała się nie najlepiej. Od brzegu dzieliły go co najmniej trzy, cztery kilometry. Osłabł w wyniku utraty krwi. Ledwie poruszał lewą ręką i nogą. Poza tym było wysoce prawdopodobne, że zanim zbliży się do lądu, za­atakują go rekiny. Był przecież ranny.

Parsknął pod nosem cynicznym śmiechem i natych­miast zachłysnął się wodą. Znalazł się między młotem a kowadłem, pomiędzy ludźmi - rekinami a morskimi drapieżcami, na równi spragnionymi krwi. ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl