014. Title Elise - Jack i Jill, harlequin ebook
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ELISE TITLE
JACK I JILL
Rozdział
1
Jack wszedł do łazienki i spojrzał w lustro. Golić się czy się nie golić? – Nie był
zdecydowany. Spędzał czwarty dzień wakacji na wspaniałej, tropikalnej wyspie Tobago.
Urlop zaczął się niepomyślnie. Już pierwszego poranka, zaraz po przyjeździe do hotelu
Caribe Reef, zbił szkło w jedynej parze okularów. Wkrótce potem ustalił, że w okolicy
nie ma optyka. Musiałby wysłać okulary na wyspę Trinidad. Dostałby je, powiedzmy, za
tydzień. Ponieważ jednak zostały mu jeszcze cztery dni, przestał się tym przejmować.
Poza tym bez okularów widział wystarczająco dobrze, co prawda niezbyt ostro – w
zwykłych okolicznościach wprawiałoby go to w zdenerwowanie, zwłaszcza przy pracy –
ale tu, w tropikach, podczas urlopu, nie miał nic przeciwko temu, aby świat rysował się
nieco mniej wyraźnie.
Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Miał trzydniowy zarost na twarzy, a w dodatku
jego czupryna domagała się ręki fryzjera. Na ogół był bardzo staranny, ale czasem lubił
szokować wyglądem abnegata. A poza tym wypoczywał na tropikalnej wyspie.
Włożył więc maszynkę do golenia z powrotem do etui z kosmetykami i skropił się
odrobiną wody kolońskiej. Kupił ją na podróż, ponieważ jej zapach wydawał mu się
egzotyczny. Uśmiechnął się spojrzawszy raz jeszcze na swój niewyraźny wizerunek w
lustrze. Wyobrażał sobie przez moment, że jest to zarośnięta twarz Robinsona Cruzoe,
który przed chwilą zażywał kąpieli u wybrzeży Tobago.
W godzinę później Jack siedział samotnie przy stoliku nakrytym bawełnianym,
batikowym obrusem. Od słońca chronił parasol w kolorze mięty. Kilkanaście metrów
dalej zaczynało się, oddzielone miękkim, białym piaskiem plaży, czyściuteńkie morze.
Mężczyzna z zadowoleniem słuchał pomruku rozbijających się o brzeg fal, delektował
się powiewem pasatu i smakował jedną z lokalnych specjalności, gulasz z owoców morza
zwany callaloo. Niespodziewanie przy jego stoliku zatrzymała się atrakcyjna blondynka.
Włożyła cienkiego papierosa z filtrem w dyskretnie pomalowane usta i nachylając się
lekko ku niemu zapytała, czy ma ogień.
– Przykro mi, nie palę – odpowiedział uprzejmie. I w tym momencie zauważył
pudełko zapałek ze złotym napisem „Hotel Caribe Reef pozostawione zapewne przez
kogoś z obsługi.
Jack nie wykazał się zbytnim refleksem. W gruncie rzeczy bardzo atrakcyjna
blondynka podrywała go. Nie miał wielkiego doświadczenia, ale podał jej ogień z
galanterią, jak gdyby robił to stale.
– Jesteś wspaniale opalony – stwierdziła kobieta, wydmuchując dym pełnymi,
uszminkowanymi ustami.
Przedstawiła się jako Suzanne z Dayton w Ohio.
– Jestem Jack. – Ograniczył się do podania imienia. Nie osiedlił się jeszcze w
Filadelfii, ale nie mieszkał już w Chicago. Jakie miało więc znaczenie, skąd przyjechał?
– Wiesz – kobieta przymrużyła oczy i zaciągnęła się papierosem – w dawnych czasach
uchodziłbyś za korsarza.
Zaśmiał się i raz jeszcze pomyślał o Robinsonie Cruzoe. Suzanne z Dayton była być
może nie całkiem w jego typie, ale nie mógłby powiedzieć, że nie było czym ucieszyć
oka. Rozważał, czy nie zaprosić jej do stolika na poobiedniego drinka, ale spojrzał
przypadkiem na drzwi balkonowe, które otwarły się na patio, i zaparło mu dech w
piersiach. Oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
Jack Harrington nie był zbyt romantycznym mężczyzną. Nie lubił łzawych miłosnych
opowieści. Podczas jazdy samochodem zawsze przełączał stację, kiedy radio zaczynało
nadawać sentymentalne melodie. Nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia, nie
przepadał za weselnymi dzwonami ani za wpatrywaniem się w gwiazdy.
Lecz teraz, kiedy ujrzał Jill, cała dotychczasowa filozofia życiowa wzięła w łeb. Jej
imię, rzecz jasna, poznał dopiero później, ale już w pierwszej chwili wiedział, że
dziewczyna jest stworzona dla niego. Tylko ona. Cruzoe znalazł Piętaszka na wyspie
Tobago i spotkał prawdziwą miłość. Oto metafora!
W drzwiach stała kasztanowowłosa piękność w przylegającej do ciała sukience bez
ramiączek. Wyglądała, jakby zstąpiła z obrazu Michała Anioła. Gęste włosy spadały na
kremowe ramiona bezładnymi, lśniącymi falami. Mimo że z powodu braku szkieł nie
widział szczegółów – zdawał sobie sprawę z tego, że ma przed sobą doskonałość.
Jack nie mógł oderwać od niej wzroku, kiedy dyrektor hotelu prowadził ją przez patio.
Jej chód był zachwycający. Cudowne włosy falowały w rytm kroków.
Nie wierzył własnemu szczęściu, kiedy dyrektor posadził nieznajomą przy sąsiednim
stoliku. Działała na niego podniecająco. Zniewolił go zapach perfum, które poczuł, gdy
przeszła obok. Była to niezwykła kompozycja malwy i cytryny. Zelektryzował go jej
nieco schrypnięty głos, gdy dziękowała dyrektorowi. Wyobraził sobie, że dłońmi
wyczuwa jedwab jej ciała...
Musiała być nowym gościem. Nie mógłby przecież nie zauważyć tej
kasztanowowłosej bogini.
– Taka cudowna noc – mówiła blondynka poprzez dym papierosowy. – Czy spacer
przy świetle księżyca nie byłby wspaniały?
Spacer przy świetle księżyca! Uświadomił sobie, że milczeniem daje biednej
blondynie niewłaściwą odpowiedź.
– Przykro mi... mam inne plany na dzisiejszą noc. Chciał, aby odniosła wrażenie, iż
traktuje ją z należną uwagą, przynajmniej w chwili kiedy się usprawiedliwiał. Nie było to
łatwe, bo nieskazitelna piękność siedziała niecałe półtora metra od niego i przyciągała
wzrok z magnetyczną siłą.
Blondynka zgniotła papierosa w popielniczce, rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i
odeszła.
Bogini musiała wiedzieć, że ją obserwuje. Zdawał sobie sprawę z tego, że to w złym
guście, że zachowuje się jak absolutny głupiec, ale jakaś trudna do określenia moc nie
pozwoliła mu oderwać od niej wzroku. Spojrzała w końcu w jego stronę. Uśmiechnął się
z szelmowskim błyskiem w oku, mając nadzieję, że wygląda raczej na gbura niż na
zakochanego idiotę, którym był w istocie.
Odwzajemniła uśmiech. Zwykłe spojrzenie sprawiłoby mu radość, uznałby je nawet
za zachętę, lecz jej uśmiech, jej piękny uśmiech zbił go z pantałyku.
Jego bogini wróciła do studiowania menu. Zanim kelnerka zdążyła do niej podejść,
odezwał się zuchwale:
– Powinna pani spróbować callaloo. Robią to z tutejszych owoców morza. Bardzo
smaczne. – Starał się, aby jego głos brzmiał niedbale, ale nawet on sam usłyszał w nim
ton podekscytowania i nadziei.
Spuściła wzrok uwodzicielsko, z przesadnie akcentowaną skromnością uśmiechając
się raz jeszcze do niego.
– Dziękuję za radę.
Ten zmysłowy głos Marilyn Monroe dopełnił miary.
Kiedy kelnerka podeszła do stolika, bogini, ku jego satysfakcji, zamówiła callaloo.
Zachwyt to za mało powiedziane. Wprost upajał się sytuacją. I to nie dlatego że
zamówiła callaloo, nie dlatego że była piękna i miała zniewalający uśmiech, i
niewiarygodnie zmysłowy głos. Ale dlatego że była jedna jedyna. Gdy tylko się pojawiła,
natychmiast zawładnęła jego sercem. W ułamku sekundy stał się innym człowiekiem.
Nawet powietrze wokół zmieniło się, było przejrzystrze i jaśniejsze.
Pogląd Jacka na sposób spędzania urlopu odmienił się w okamgnieniu. Przestał
myśleć o planowanym relaksie, o sprzyjających kontemplacji rejsach jachtem, o lekturze
intrygującej książki, którą rozpoczął w samolocie, o wylegiwaniu się i samotnych
kąpielach słonecznych na białym piasku, wreszcie o planach związanych z nową pracą i
urządzaniu w myślach nowego mieszkania. Nie dostrzegał w tej chwili nikogo i niczego
poza kasztanowowłosą pięknością.
Działając pod wpływem impulsu zaprosił ją do swego stolika, choć kończył już prawie
swoje callaloo.
– Skoro obydwoje jesteśmy samotni... – zaczął zawieszając głos.
Zeszła na kolację sama, może kochanek, zmęczony podróżą, został w pokoju? Serce
Jacka zamarło na chwilę.
– Tak, zdaje się, że jesteśmy. Zdaje się... Mogę się przysiąść do pana.
Mówiąc, przymykała powieki w zachwycający sposób. Taki był jej zwyczaj. To nie
była kokieteria. Raczej kombinacja nie dającej się usprawiedliwić nieśmiałości i
elektryzującej tajemniczości.
– Jack Harrington.
Nie wyciągnął ręki. Wiedział, że będzie drżała. Był w stanie jedynie gapić się na nią,
przejęty i niezdolny do uciszenia dzikiego łomotu serca.
– Jillian Ballard – przedstawiła się cicho, siadając naprzeciw niego.
Zapytał automatycznie, czy mówi się do niej "Jill" i poczuł się nagle jak osioł. Osioł i
Jill. Wspaniale. Rzeczywiście wspaniale!
– Nie – powiedziała ze zmysłowym uśmiechem – ale nie mam nic przeciwko temu,
żebyś tak się do mnie zwracał. Brzmi to fajnie... Jack i Jill.
Zaśmiał się razem z nią. Od tej chwili wszystko chciał robić razem z nią.
Po raz pierwszy ośmielił się spojrzeć jej w oczy. Co za niezwykłe oczy! Nigdy w
życiu nie widział osoby z dwojgiem oczu w dwu różnych kolorach. Ale czyż nie wiedział
od pierwszego wejrzenia, że Jill jest jedyna i niepowtarzalna? Prawa tęczówka miała
ciepły brązowy kolor, podczas gdy lewa najżywszy odcień indygo.
W trakcie kolacji prawie nie rozmawiali. Jack był skrępowany, ponieważ wiedział, że
mają na wyciągnięcie ręki. A Jill okazała się niewiarygodnie powściągliwa i w
zauważalny sposób zadowolona z milczącego towarzystwa Jacka. Nie próbowała
zadawać pytań, jakie nieodmiennie pojawiają się w rozmowach nieznajomych
urlopowiczów. W rodzaju: skąd jesteś ani spod jakiego jesteś znaku. Żadnych pytań w
ogóle. Powiedziała mu tylko, że smakuje jej callaloo.
– Myślę, że jutro spróbuję małży – dodała.
Nie zamawiał wcześniej małży, w ogóle go nie zainteresowały.
– Ja też bardzo chętnie spróbuję – stwierdził.
Do diabła z jego kulinarnymi przyzwyczajeniami.
– Spróbujmy razem – podsumował z bijącym sercem w obawie, że mogłaby tej
propozycji nie przyjąć. Ku jego radości tak się jednak nie stało.
Perspektywa następnej kolacji z Jill sprawiła, że Jack całą noc nie zmrużył oka.
Następnego ranka, raz jeszcze stanął przed lustrem w łazience i uznał, że, mimo
niewyspania, wygląda całkiem nieźle, że jeszcze bardziej przypomina korsarza. Mrugnął
do swego odbicia i wycedził przez zęby: – Ty diabelski awanturniku, ty! – Zarumienił się
na myśl o tym, że ktoś mógłby to usłyszeć. Wciągnął kąpielowe spodenki i wybiegł na
plażę.
Jill nienawidziła lotów i podczas podróży na Tobago starała się stłumić niepokój
dwiema szklaneczkami krwawej mary. Nigdy nie nadużywała alkoholu. Wybrała krwawą
mary, bo sok pomidorowy dobrze „przegryzał się" z alkoholem. Po dwóch szklaneczkach
poczuła lekki zawrót głowy i mdłości, i, mimo wszystko, zdenerwowanie, zwłaszcza że
samolot wpadał w jedną dziurę po drugiej.
Nie dość, że lot przebiegał burzliwie, przed lądowaniem musiała wybrać się na krótko
do toalety, aby włożyć szkła kontaktowe. Kupiła je przed wyjazdem, a ponieważ miała
nadzieję na sen podczas podróży – nie śpieszyła się z wkładaniem ich pod powieki.
Zdecydowała się na ten zakup pod wpływem impulsu. Kiedy w Filadelfii wybrała się
do optyka, żeby zamówić nową parę przepisanych jej przez okulistę soczewek,
asystentka przekonała ją do szkieł kontaktowych. Chodziło o ów nadzwyczajny,
fioletowoniebieski kolor, który przybierały oczy po założeniu takich właśnie szkieł.
Chociaż oczy Jill miały miłą, ciepłą, brązową barwę, dziewczyna w skrytości ducha
marzyła o oczach niebieskich.
Sprytna sprzedawczyni sfinalizowała transakcję, kiedy powiedziała, a właściwie
niemal wykrzyczała, że kasztanowe włosy w połączeniu z niebieskimi oczami zrobią
piorunujące wrażenie. Zwłaszcza wtedy, dodała, gdy Jill rozwiąże koński ogon i pozwoli
włosom spadać luźnymi lokami.
Zamówiwszy parę błękitnych szkieł, takich samych, jakie nosiła asystentka, Jill
wstąpiła do modnego supermarketu Lord & Taylor, aby móc zaimponować później
kilkoma seksownymi kostiumami plażowymi oraz frywolną bielizną. Robiła te zakupy w
podnieceniu, ale z poczuciem pewnej swobody. W pracy ubierała się w sposób
tradycyjny. Nosiła kostiumiki na miarę, popielate, granatowe, w prążki, oraz
krochmalone, bawełniane bluzki i praktyczne pantofle. Podczas wakacji mogła sobie
pozwolić na odrobinę szaleństwa. W głębi duszy była sentymentalną osobą. Kiedy
zdecydowała się na urlop w tropikach – wyobrażała sobie pełną przygód eskapadę i
krótki romans z odrobiną goryczy.
Układała wielkie plany. Żyła marzeniami. Dziewczyna ma w końcu prawo do marzeń,
prawda? Zwłaszcza taka jak ona, ze spadającą kaskadą kasztanowych włosów i głębią
oczu. Myślała z utęsknieniem o urlopie i coraz mocniej odczuwała potrzebę wyjazdu. Nie
wyjeżdżała nigdzie od dwóch lat i nigdy jeszcze nie spędzała wakacji w tropikach.
Wydawały jej się wspaniałe i podniecające.
I oto znajdowała się w małej toalecie samolotu przyglądając się szkłom, które
połyskiwały w pudełeczku. Rozmyślnie zostawiła stare okulary w domu. Znała swoją
naturę na tyle dobrze, aby wiedzieć, że inaczej straci sporo nerwów. Na ogół trudno jej
było podjąć decyzję. Uwierzyła zapewnieniom asystentki, że w nowych szkłach wywoła
piorunujące wrażenie. Włożywszy je na próbę czuła się bardzo dobrze. A ponadto chciała
mieć niebieskie oczy. Rozpuściła już koński ogon; włosy w nieładzie spływały na
ramiona. Nieźle, musiała przyznać. Wyraziste, niebieskie oko spojrzało na nią z lustra.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]