They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

015. Browning Dixie - Wypatrywanie burzy, Harlequin Desire

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dixie Browning
Wypatrywanie burzy
Rozdział 1
Willy mogła wymyślić tuzin powodów, dla których powinna wstać i wziąć się do
roboty, a tylko dwa, dla których mogła jeszcze zostać w hamaku. Ubiegłej nocy
przypływ zabrał jej znowu trochę piasku, w zlewie na pierwszym piętrze leżały
talerze z dwóch dni. fotografie lotnicze, za które tyle zapłaciła, rozrzucone na stoliku
do kawy i czekały na przejrzenie – czekały już tak prawie od tygodnia.
Z drugiej jednak strony, jak często w samym środku sierpnia można ochłodzić się
na północno-wschodnim wietrze? A poza tym musiała pilnować samolotu, prawda?
Zerknęła ukosem na stado wron, które przysiadły na
rosnącym nieopodal dębie,
aby dalej prowadzić swoją kłótnię.
Czy rzeczywiście dosłyszała dźwięk nadlatującego samolotu?
– Zamknijcie się, dobrze?
Wrony zerwały się gniewnie, urażone tak rzadko okazywaną przez Willy irytacją.
To był samolot. I wcale nie samolot inspekcyjny.
Willy niechętnie spuściła swe smukłe, piegowate nogi z szerokiego hamaka. No
cóż, jeszcze jeden dzień, jeszcze jeden dolar.
W tym przypadku jednak chodziło o czas dłuższy niż jeden dzień i o
zdecydowanie poważniejszą sumę niż jeden dolar. Kluczyki miała w samochodzie, a
buty stały na ganku. Założyła je po drodze. Gdyby przylatywali ludzie z Audubona,
nie zawracałaby sobie głowy butami, ale tym razem spodziewała się jednego z tych
tajemniczych typów z Departamentu Stanu. Mógł to być każdy – od członka gabinetu
poczynając, kończąc zaś na jakimś osobistym sekretarzu senatora. Nigdy tego nie
wiedziała i nigdy nie pytała. Kiedy jej lokatorem był jakiś facet z Waszyngtonu,
starała się wyglądać szacownie, przynajmniej przez kilka pierwszych dni.
Bainbridge Scott odczekał, aż lekki samolot zatrzyma się całkowicie, zanim
rozpiął pasy i sięgnął po laskę. Miał za sobą koszmarny dzień, w czasie którego
musiał wypisać się ze szpitala, wykonać ostatnie telefony, wymknąć się natrętnemu
reporterowi i zamknąć na lato mieszkanie.
No i musiał dotrzeć aż tutaj. Podróż zorganizowano mu od początku do końca –
musiał jedynie wrzucić trochę swoich rzeczy do torby. Poleciał samolotem
wojskowym aż do Langley i ta część drogi nie była wcale zła, ale potem został
wpakowany do czteroosobowej Cessny 172. Ból w nodze doprowadzał go do
szaleństwa.
Do diabła, niepotrzebnie dał się namówić Thatcherowi na ten wyjazd. Równie
dobrze mógł parę miesięcy rekonwalescencji spędzić w Aleksandrii. Albo pozostać w
szpitalu. Łóżko było wygodne, jedzenie znośne. Teraz, kiedy przestał być użyteczny,
nie mógł oczekiwać od Departamentu ingerencji za każdym razem, kiedy jakiś
natrętny młody dziennikarz spróbuje zarobić dolara, roztrząsając pod innym kątem
wczorajsze nowości.
Dobra, żadnych reporterów, telefonów ani rozmów w ciągu całych dwóch
miesięcy. Tylko dużo wypoczywać, codziennie spacerować milę albo więcej i
próbować doprowadzić do porządku nerwy. Departament Spraw Wewnętrznych miał
w różnych miejscach wiele ustronnych kryjówek do dyspozycji rozmaitych szych,
potrzebujących krótkiego wypoczynku. Scotta trudno było jednak uznać za taką
szychę, a i okres pobytu musiał być nieco dłuższy. Thatcher, przez którego
kontaktował się z IAA, musiał uruchomić rozmaite sprężyny, żeby wynająć mu dom,
załatwić transport i wszelkie niezbędne udogodnienia. Teraz Scott musiał jedynie
pozbyć się skurczów w nodze i zapomnieć, że cokolwiek słyszał o ideologicznej
przepychance w Ameryce Środkowej.
– Czy ktoś ma na pana czekać? – Pilot postawił podniszczoną, skórzaną walizkę
na asfalcie.
– Agent, od którego będę wynajmował dom. – Bain wziął teczkę i spróbował
unieść się z fotela. Mięśnie uda schwycił gwałtowny skurcz. Zaklął krótko, widząc
jak duża odległość dzieli go od ziemi.
– Spokojnie, kolego, pomogę – pilot wyciągnął rękę, odebrał bagaż, a wtedy Bain
zdołał wydostać się na zewnątrz.
– Dzięki – mruknął, rzucając w stronę pilota spojrzenie, w którym mieszały się
ból, złość i zakłopotanie. Lotnik dostrzegł w niemal młodzieńczej twarzy oczy
starego człowieka i to potwierdziło jego przypuszczenia. Bain uśmiechnął się do
niego chłodno, a potem odwrócił, słysząc dźwięk nadjeżdżającego pojazdu.
– Oto pański środek lokomocji – stwierdził lakonicznie pilot. – Gdybym się nie
obawiał, że palnę głupstwo, mógłbym przysiąc, że to przerobiony mercedes.
Bain, opierając się mocno na lasce przyjrzał się krótkiemu samochodzikowi
plażowemu na grubych, balonowych oponach, który zatrzymał się koło pasa
startowego. Choć zabiegi wykonane za pomocą palnika acetylenowego zatarły
oryginalne linie karoserii, to jednak było w tym aucie coś, co zdradzało bardzo
szacowny rodowód.
Kiedy kierowca ruszył spokojnym krokiem w ich stronę, uwaga obu mężczyzn
natychmiast przeniosła się z pojazdu na osobę, która go prowadziła. Była to bardzo
piegowata młoda kobieta o sennych, zielonych oczach, rozjaśnionych słońcem blond
włosach i figurze sprawiającej, że bawełniana spódniczka i podkoszulek wyglądały,
jakby pochodziły od Fredericksa z Hollywoodu.
Ale nie tylko jej wygląd spowodował, że przymrużyli z podziwu oczy.
Fascynujący był również jej sposób chodzenia – leniwy i rozluźniony. Dzięki temu
proste zadanie przejścia od punktu A do punktu B przekształcało się w idealnie
zharmonizowaną symfonię ruchu.
– Rany boskie, nawet przeguby na łożyskach kulkowych nie byłyby w stanie
pracować tak bezbłędnie jak jej nogi – westchnął z podziwem pilot.
Wykonawczyni tej subtelnej kadencji rytmów bez najmniejszego zakłopotania
zatrzymała się tuż przed nimi.
– Pan Scott? – zapytała. – Jestem Willy Faulkner, pańska gospodyni. Mam
nadzieję, że miał pan dobrą podróż.
– Witam, panno Faulkner – odparł krótko Bain. Było mu gorąco, czuł się
zmęczony i obolały, koszula lepiła mu się do ciała i nie miał najmniejszej ochoty na
wymianę uprzejmości.
W czasie gdy Bain i jego gospodyni stali, patrząc na siebie badawczym
wzrokiem, pilot zaniósł obie torby do samochodu. Uśmiechając się pod nosem,
wspiął się do Cessny i zasalutował im niedbale na pożegnanie. Nie zauważyli tego.
– Powodzenia, kolego – zawołał. .
Bain odwrócił się gwałtownie i skierował w stronę wozu, kulejąc o wiele bardziej,
niż mu się to zdarzało w ciągu minionych tygodni. Powiedziano mu, że w miejscu
zamieszkania będzie miał własny środek transportu, ale jeżeli to miał być egzemplarz
okazowy, to wygodniej będzie kuśtykać na piechotę albo nie ruszać się wcale.
Zerknął podejrzliwie na kobietę, która twierdziła, że jest jego gospodynią,
poszukując najmniejszego choćby objawu współczucia. "Nie znalazł go i poczuł
zupełnie bezsensowny przypływ irytacji. Do diabła, czy nic jej to nie obchodzi? A
może nawet nie zauważyła, że utyka jak trzynogi bawół? Wprawdzie po pobycie w
szpitalu miał już dosyć kobiet, które wciąż się nad nim roztkliwiały, ale to wcale nie
oznaczało, że nie mogłaby choć odrobinę zainteresować się jego stanem. Przecież nie
jest jeszcze starcem, jest w kwiecie wieku, na litość boską!
– Będziemy w domu za pięć minut – Willy poinformowała swego pasażera,
zapinając pas bezpieczeństwa.
Po drugiej stronie skrzyżowania drogi z lotniska z szosą znajdował się niewielki
sklepik. Na parkingu przed nim stały najrozmaitsze pojazdy, z których sterczały
wędki albo deski surfingowe. Bain obrzucił zawistnym spojrzeniem zdrowych
osobników stojących przed sklepem. Byli to przeważnie surferzy. Ich muskularne
ciała i wypłowiałe od słońca włosy sprawiły, że poczuł się, jakby miał nie trzydzieści
siedem lat, lecz przynajmniej dwa razy tyle.
– Hej, chłopcy – zawołała przez szosę Willy, zmieniając biegi i zakręcając. –
Potrzebuję paru worków piasku.
– Nie ma sprawy, Willy – odparł chór nierównych głosów.
– Będziemy, jak się ściemni – zawołał chłopak o dziecięcej buzi i ramionach
chyba na metr szerokich.
– Dziękuję, Maurice.
Skierowali się na północ. Bain podziwiał jej umiejętność przyspieszania bez
narażania jego niepewnej równowagi. Minęły już dwa miesiące od chwili, kiedy
przewieziono go samolotem do szpitala w Stanach, dwa miesiące rozmaitych operacji
i zabiegów. Wciąż jednak czul koszmarny lęk, że przy wstawaniu mógłby upaść
prosto na twarz.
– O ile wiem, w umowie o wynajem domu przewidziany jest również środek
transportu?
– Jeep z napędem na cztery koła. – Willy miała ochotę kopnąć się w kostkę, gdy
tylko to powiedziała. Spojrzała na niego przepraszająco, zastanawiając się
jednocześnie, co u licha będzie mogła zaoferować człowiekowi z chorą nogą. Miała
dwa samochody, ale żaden z nich nie był wyposażony w automatyczną skrzynię
biegów. – Mogę zresztą pana wozić – zaproponowała.
Bain przełknął przekleństwo cisnące się na usta i rzucił:
– Mniejsza o to. I tak powinienem dużo chodzić. Thatcher pewnie dlatego
urządził wszystko w taki sposób, żeby mnie zmusić do spacerów.
Willy skręciła na piaszczystą drogę prowadzącą pod drzewami, w stronę dwóch
domów stojących samotnie na siedemdziesięciu pięciu akrach ziemi. Obydwa
należały do niej, mieszkała w jednym, a wynajmowała drugi. Dwa razy do roku
umieszczała ogłoszenia w biuletynie obserwatorów ptaków. Dzięki przyjacielowi jej
zmarłego męża, Franklinowi Smithowi, urzędnikowi państwowemu niższego
szczebla, znajdowała się na wyselekcjonowanej liście osób dostarczających
umeblowane mieszkania dla rządowych dygnitarzy, którzy potrzebowali tygodnia
albo dwóch samotności.
O tym człowieku nigdy dotąd nie słyszała, Bainbridge Scott? Nazwisko nic jej nie
mówiło, Ale to i tak było bez znaczenia. Nie słyszała o połowie osób, które Frank jej
przysyłał. Powiedziano jej tylko, że Scott jest osobą prywatną, wyświadczył rządowi
pewne usługi, został ranny i potrzebuje miejsca na paromiesięczny pobyt.
– Nie będę udzielać schronienia żadnym zbiegom, prawda, Frank? – spytała go.
– Scott nie jest zbiegiem, kochanie. Jest kimś, kogo można by nazwać dobrze
poinformowanym źródłem. Właśnie skończono jego przesłuchania, wszystkie sieci
od ABC do XYZ zrobiły z nim wywiady i teraz potrzebuje miejsca bez telefonów,
gazet i kłopotów. Co ty na to?
Wyglądało to dość prosto. Wyłączyła telefon z gniazdka i zaniosła do swojego
domu. Jeżeli zechce dzwonić, wystarczy, że ją poprosi. Podjechała najbliżej jak
mogła do piętrowego domku o ścianach wyłożonych cyprysowym drzewem i
wyłączyła silnik.
– Niech pan posłucha – rzekła z wahaniem i odwróciła się, aby popatrzeć na
siedzącego obok niej mężczyznę. – To trochę niezręczna sytuacja dla nas obojga. Nie
wiedziałam... Frank nic mi nie wspominał, że pan...
– Jest kaleką?
Część sympatii Willy ulotniła się.
– Przechodzi rekonwalescencję po kontuzji nogi – poprawiła go. Nie cierpiała
użalania się nad samym sobą i mogłaby przysiąc, że siedzący obok niej mężczyzna
podziela te uczucia. Ale wygląd może czasem mylić.
– W porządku, panno Faulkner, nie owijajmy sprawy w bawełnę. Lekarze są
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl