They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

018 - Pan Samochodzik i Bursztynowa Komnata t.1 - Szumski Jerzy, Pan Samochodzik - 119 tomów

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JERZY SZUMSKI

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK I...

 

BURSZTYNOWA KOMNATA

 

 

TOM I

WILCZYCA Z JANTARU

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

1998* * *

 

Wicher cisnął kłęby mokrego śniegu w wąskie okno komnaty. Cicho zadzwoniły szyby. Z drzew przy murze poderwało się z żałosnym krakaniem stado kawek i poniosło z wiatrem odprowadzane wzrokiem dwóch mężczyzn z trudem utrzymujących się na nogach pośrodku komnaty. Ledwo okryci łachmanami drżeli z zimna, pobrzękując łańcuchami kajdan na rękach i nogach.

Na wysokim stole przed nimi jarzył się w blasku świec osadzonych w dwóch świecznikach krucyfiks. Za nim rozpierali się w ciemnych togach trzej starcy, nad którymi rozpościerał skrzydła czarny orzeł pruski. Z boku przy łojówce kulił się pisarczyk. Za skutymi dwaj strażnicy z trudem tłumili ziewanie.

Sędzia Otto Schenk poprawił złoty łańcuch na wydatnym brzuchu, odchrząknął i ciągnął dalej:

- A żeście, Andreasie Schulter i Gotfrydzie Turow, choć uważani za mistrzów w swym fachu i tu zaproszeni, łaski pańskiej mogąc kosztować, przez swe niedbalstwo doprowadzili do tego, że wasze dzieło, zwane Bursztynową Komnatą,* [W tej serii Bursztynowa Komnata została opisana po raz pierwszy w Wyspie Złoczyńców.] niszczeć gwałtem zaczyna, miast chlubą, pośmiewiskiem się wrogów stając i dobre imię pana naszego, miłościwego króla Fryderyka, i Prusiech samych na szwank narażając, przeto sprawiedliwie i ostatecznie skazujemy ciebie, mistrzu Andreasie Schulter, na wygnanie z kraju naszego po dzień twój ostatni. A ciebie, Mistrzu Gotfrydzie Turow, głównym sprawcą niedbalstwa mieniąc, a więc i próby oszukania majestatu władcy naszego, nakazujemy w lochu królewieckiego zamku umieścić i strzec pilnie, byś w nim swych dni dokonał.

Niższy ze skazanych szarpnął się ku stołowi, nim powstrzymała go ciężka dłoń strażnika:

- Na tułaczy los gnacie przyjaciela mego, mistrza Andreasa; mnie tu za życia gnić każecie! Tuście wygrani! Ale przysięgam i ciebie, Jezu, na pomoc w dopełnieniu mej przysięgi proszę, że odtąd Bursztynowa Komnata z łez samego słońca przez nas stworzona ludzkimi łzami spłynie. Tyle nieszczęść i zła przyniesie, ileśmy w nią serca i pracy włożyli! Patrz, Boże, na niewinność naszą i karą katów naszych utwierdź!

- Amen! - żarliwie wykrzyknął jego towarzysz, unosząc okrwawione pod kajdanami dłonie ku jaśniejącemu pośród woskowych świec krucyfiksowi...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

W SOWIECKIM ŁAGRZE • LIST PIERWSZY • NALOT NA KRÓLEWIEC • LIST DRUGI • PANNA ELZA GUNTER W BARCZEWIE • WILCZYCA Z JANTARU I ERICH KOCH • JASNOWIDZ SPOD OLSZTYNA • ZOSTAJĘ KOMNATOLOGIEM

 

 

Ostro skrzypiał śnieg pod butami towarzysza Iwana Kuźmicza Bukina, gdy opięty w biały kożuch przechadzał się pomiędzy znieruchomiałymi szeregami łachmanów - więźniów łagru, sowieckiego obozu pracy. Bukin - naczelnik łagru, pan życia i śmierci tysiąca dogorywających istnień ludzkich, wśród których - straszne rzeczy - ukrywa się teraz przemyślny złodziej połowy bochenka chleba! Teraz więc, po dwunastu godzinach pracy, będą stali na czterdziestostopniowym mrozie, aż złodziej się przyzna lub inni go wydadzą.

Szeregi łachmanów okryła cisza i mgła oddechów, purpurowiejąca od Zorzy Polarnej. Tylko psy strażników, ułożone przy nogach swych panów, skomlały z zimna...

Nagle jeden ze szmacianych tołubów osunął się na śnieg...

- Poliak, czto ty! - cichy okrzyk.

Drugi ludzki łach podskoczył do leżącego, dźwignął go z niespodziewaną siłą...

Iwan Kuźmicz Bukin pokręcił z niezadowoleniem głową:

- Powiedziałem “baczność”, to baczność! Ani padania, ani podnoszenia. No, szczęście wasze, że dziś moje urodziny... Doba karceru dla tych dwóch - odwrócił się do strażników - ni chleba, ni wody!...

Karcer... Jama w ziemi. Oszalowana przemarzniętymi belami. Tak zimna, jak zimno jest na dworze. Tyle, że zasłania od wiatru. Poddać się lodowatemu bezruchowi i ciemności, rozświetlonej tylko szarą smugą światła z okienka, które wycięto w balu sosnowym chyba nie po to, by było tu jaśniej, ale żeby było jeszcze zimniej, znaczyło umrzeć.

Rosjanin więc, w którego okrywających go szmatach można się dopatrzeć resztek munduru, zakomenderował:

- Nie siedź, Poliak, nie zasypiaj! Wstań! Niespodzianka dla ciebie! Kipiszu nie zrobili, nie zrewidowali nas w pośpiechu, a ja tu za pazuchą pajok chleba mam - szczęście nasze! Połowinkę teraz powolutku, powolutku zjemy; a drugie pół jak będzie ranna zmiana wart. I nie proś mi wcześniej! A teraz na, bieri...

Odrobinę chleba spożywali ostrożnie, skupieni nad każdą kruszyną.

- Mam odrobinę siana, co skubnąłem z naczelnikowskich sań - mruknął Polak. - Ale ani zapałki, ani papieru, żeby skręcić cygarkę...

- Spiczki, po waszemu zapałki, u mnie w czapce schowane, ale bumażku, papieru... No, to zależy jaki straznik przed karcerem. Widzisz przez okienko?

- Chyba ten dziobaty, Grisza.

- Ot, pięknie! - Rosjanin ucieszył się i wspiął na palce pod okienkiem:

- Grisza! Griszeczka! Mnie nado bumażku! Ot, wsuń kusok pod dwieri! Paczka przyjdzie, o tobie pierwszym będę myślał! Grisza!

I w szparze pod drzwiami ukazał się skrawek gazety.

- Zapalimy!

- Ot, poczekaj pan wyciągnęła się ręka z wytatuowaną na przegubie kotwicą. - Wpierw poczytamy, co na wielkim, wolnym świecie... Ee, trzy lata już po wojnie, a oni jeszcze tej Bursztynowej Komnaty szukają! Wszędzie szukają, ale do łagrów nie zajrzą, do nas niewinnych.

- Akurat może właśnie ty byś im pomógł? Skręta lepiej rób...

- A robię, robię... jak ci?

- Staszek.

- A mnie Kiena, Innokientij znaczy się.

- Tak więc, Staszek, pociągnij dyma i słuchaj... Odnaleźć bursztynowego cacka to bym i nie pomógł, ale jak i dlaczego je utracono, to może bym co i powiedział, bo taką historię tułając się po łagrach słyszałem:

 

Żył sobie w Leningradzie towarzysz, nazwijmy go dla prześmieszki z naszego naczelnika Iwan Kuźmicz Bukin. Towarzysz młody wiekiem, ale wielkiego znaczenia w partii. Ponoć nawet raz widziano batiuszkę Stalina z nim pod rękę. Zresztą! Ważne, że wybrał się z żoną i dwiema córeczkami, Leną i Warią, spędzić urlop nad naszą zachodnią granicą. Wcześnie się wybrał, w czerwcu. A był to rok 1941. Dwudziestego drugiego czerwca zawyły syreny. Runęła na nas niemiecka nawała. Czym prędzej ruszył na wschód z powrotem nasz towarzysz Bukin, ponaglając szofera, by ten wyduszał ostatni dech ze służbowego GAZ-a. Nie ze strachu tak kazał gnać, ale dlatego, że w Leningradzie miał objąć w wypadku wojny bardzo ważne stanowisko. Nie ujechał jednak daleko, gdy zobaczył na szosie rozprysk pocisków, a potem nagły błysk... krzyk córeczek... grzmot wybuchu...

Z tego błysku wyłoniły się obce mundury, a z krzyku dzieci obcy język. Zobaczył pochylonych nad nim, leżącym na szpitalnym łóżku, dwóch oficerów wermachtu.

Poderwał się:

- Gdzie?!...

Starszy pochwycił go za ramiona:

- Spokój, towarzysz Bukin, dobrze... Żona i córeczka spać - odezwał się łamanym rosyjskim - po opatrunku. Nic ważnego.

- Córeczka? - szarpnął się. - Jechały ze mną dwie! Gadaj!

- Przykro, towarzysz Bukin... Ona, ona Waria... I szofer...

...Przez krwawą mgłę ujrzał drobne ciałko pod prześcieradłem. Jęk żony, krzyk. Wiejski cmentarzyk. Gdzieś wieźli ich terenowym wozem, jeden dzień, drugi, ciągle na wschód. Jakieś miasteczko, budynek chyba dawnego komitetu partii. I tych dwóch co pierwszego dnia. Prezentacja: kapitan Otto Pongsen i rotmistrz Ludwig Solms-Laubach. Mówi Pongsen, rotmistrz tylko przytakiwał kiwnięciami głowy.

- Panie Bukin - już, dobrze to czy źle, nie tytułuje go towarzyszem - wiemy, jak ważną figurą pan w Leningrad i my dla pana propozycja...

Zaśmiał się:

- A cóż wam, żołnierzom, po cywilu? Żadnych planów wojskowych nie zdradzę ani nie sprzedam, bo ich nie znam.

- Ach - kapitan uniósł rękę - my nie tylko wojskowi, my historycy sztuki: doktor Solms-Laubach i ja, też doktor, a obaj miłośnicy bursztynu. Pan rządzi też i w kulturze, w sztuce Leningradu. Pan zna Bursztynowa Komnata.

- I co? Mam ją wam sprezentować? - znów śmiech.

- Tu pańskie żona i córeczka - z  przeciwnej strony stołu zimny uśmiech.

Poderwał się:

- Dranie! Ale co wy możecie: kapitan i rotmistrz?!

- Oo, my mamy przyjaciel, wielki miłośnik bursztynu. Wielki człowiek w Rzeszy. Jego legitymacja partyjna NSDAP numer 90. On dostać Komnata, żona i córeczka wolność. My pana na ruską stronę, pan nie wywieźć Komnata...

Opadł na krzesło:

- Kto jest tym przyjacielem?

- Nadprezydent Prus Wschodnikch, Herr Erich Koch. Dał słowo I temu słowu towarzysz Iwan Kuźmicz Bukin uwierzył. Musiał. Przecież już jeden grób zostawił za sobą. “Opiekunowie” pozostałej przy życiu córeczki i żony zorganizowali jego przejście na stronę radziecką wraz z przebijającym się z okrążenia oddziałem. Mógł uchodzić za bohatera. Gorliwie zakrzątnął się przy ewakuacji dzieł sztuki z Ermitażu i innych muzeów zagrożonego przez niemców Leningradu. Tylko Bursztynowa Komnata pozostawała w Puszkino. Gdy o nią pytano Bukina, odpowiadał, że jest przygotowywany specjalny pociąg do wywiezienia jej i innych najcenniejszych dzieł. Ponieważ dyskretnie napomykał przy okazji takich pytań, że w pociągu przewidziano kilka wagonów, w które będą mogli załadować swój dobytek szczególnie zasłużeni towarzysze (tu dawał do zrozumienia, że właśnie za takiego uważa swego rozmówcę), pytający wyzbywał się wątpliwości i “grzecznie” czekał na mityczny pociąg...

Nadszedł dzień 17 września 1941 roku. Hitlerowcy zajęli Puszkino. Bursztynowa Komnata wpadła nie uszkodzona w ich ręce. Teraz Bukin oczekiwał, że Herr Gauleiter dotrzyma słowa. Naiwny. Rozpoczęło się oblężenie Leningradu i nasz bohater postanowił zmyć hańbę i naiwność własną krwią. Pomścić żonę i Warię. Nie było chyba żadnej ważniejszej akcji, w której nie brałby udziału. Nie było ryzyka, którego by nie podjął. Ale los postanowił zakpić z towarzysza Bukina. Dał mu dożyć uwolnienia Leningradu i dnia, kiedy to przybyli z Moskwy śledczy zapytali, jak to się stało, że Bursztynowa Komnata nie została uratowana i co to miał być za cudowny pociąg, mający ją wywieźć. Tu nasz bohater postąpił mądrze: powołał się na obietnicę Stalina. Kto śmiałby sprawdzać wodza?! Pamiętano zresztą Bukina “chodzącego pod rękę z Josifem Wissarionowiczem”. Darowano go więc życiem, ale zadbano, by powiększył stan liczebny jednego z łagrów na Kołymie...

 

Tu opowiadający wrócił do rzeczywistości:

- No, rozgadałem się, a tu chodzić, chodzić trzeba, bo ty, Staszek, starszy łagiernik ode mnie, wiesz więc, że usnąć w karcerze, to się już nigdy nie obudzić. No! Jak wy to mówicie: raz, dwa; raz, dwa...

- Już chodzę... Ale tak powiedz, Kiena, ty nie ten Bukin z opowiadania? Jej Bohu, nie wsypię!

- Ja? On Iwan, ja Innokientij. Ja tylko numer 9985. Zapamiętaj: tylko numer!

 

Pan Tomasz podsunął mi kartkę maszynopisu z fragmentem obwiedzionym czerwonym długopisem:

 

I dawno bym, Panie Ministrze, o tym zapomniał, gdyby nie to, że w telewizji widziałem podpisanie umowy z rosyjską firmą na poszukiwanie ropy naftowej na północy Polski, zdaje się w rejonie Pasłęka. Stronie rosyjskiej przewodniczył leciwy mężczyzna. Nie zwróciłem uwagi na nazwisko, Sulicyn chyba, ale nagle usłyszałem imię Innokientij i zobaczyłem na jego ręce, którą podawał rosyjski tekst umowy, wytatuowaną kotwicę. A że ostatnio tyle się mówi o poszukiwaniach Bursztynowej Komnaty pod Pasłękiem, pomyślałem, czy Innokientij z telewizji to nie Kiena z łagru, co życie mi uratował i tyle o Bursztynowej Komnacie wiedział. Co prawda w 1948 roku mówił, że wie tylko o jej utracie, ale może wie coś więcej? Rosyjska i niemiecka sprawa ta Komnata, ale sądzę, że jeśli Rosjanie chcą szukać jej w naszej ziemi, to wypadałoby chyba, żeby zapytali o pozwolenie, a nie kombinowali jakąś fałszywkę.

Polecając ten fakt uwadze Pana Ministra

kreślę się z szacunkiem

Stanisław Surkowski

 

- Ciekawe, ale trudne do sprawdzenia, czego to ów Innokientij pod Pasłękiem będzie szukał - mruknąłem odkładając list.

- Od sprawdzenia misji tajemniczego Rosjanina mam ciebie, Pawełku - szef rozparł się wygodnie w fotelu naszych nowych dwupokojowych apartamentów w ministerstwie. Choć, wykorzystując skręcenie nogi przez Jacka, powrócił wcześniej z włóczęgi po Wielkich Jeziorach do pracy, to jednak nadal był urlopowo rozleniwiony. - Cóż, Komnatę utracili Rosjanie w 1941 roku... Bądź łaskaw teraz, mój drogi, przenieść się wyobraźnią o trzy lata później i z Puszkino do Królewca...

 

Pchana mocą dwudziestu tysięcy śmigieł stworzonych w zakładach Rolls-Roysa, Merlina, Bristola, najeżona tysiącami działek i karabinów maszynowych ławica zniszczenia sunęła nad Bałtykiem od zachodu lśniąc w słońcu. Dwadzieścia tysięcy śmigieł cięło na strzępy i odrzucało w tył nieliczne chmury, pchając niestrudzenie naprzód trzy i pół tysiąca obciążonych Lancasterów, Wellingtonów, Halifaxów i Mitchelli. I osłaniające bombowce smukłe Spitfire’ry, Hurricany i Mustangi.

Był ranek 30 sierpnia 1944 roku. Dzień śmierci dla wielu z dwustu tysięcy mieszkańców dumnego Królewca, stolicy Prus Wschodnich. Miasta, które do tej chwili nie znało grozy wojny.

Urywanym wyciem zaniosły się syreny. Gdzieś z dalekich peryferii nadbiegło staccato artylerii przeciwlotniczej i głuchy łoskot wybuchów bomb.

Nad dachem królewieckiego zamku przemknął z ostrym warkotem nabierający wysokości klucz Messerschmittów osłony. Stojący przy oknie starszy mężczyzna patrzył za znikającymi samolotami ciężko wsparty o framugę. Nagle drgnął. Wysoko na niebo zaczęły wypełzać niezliczone białe smugi. Wykwitały między nimi czarne rozpryski pocisków. Znak, że do obrony miasta nad Pregołą włączyły się baterie najcięższej artylerii przeciwlotniczej, osiemdziesięcioośmiomilimetrowych, najlepszych w swoim rodzaju na świecie dział. Baterie Anton, Berta, Christian i inne. Ale tylko nieliczne ślady alianckich bombowców urywały się nagle bądź rozbłyskiwały jaskrawym wybuchem.

Wybuchy bomb uderzających w Królewiec zbliżały się ku zamkowi. Starszy mężczyzna odwrócił się od okna i z rozpaczą przebiegł wzrokiem po nasyconej miodnozłotym blaskiem sali, w której się znajdował. Przeszedł kilka kroków w jedną stronę, w drugą...

Łoskot... Zadźwięczały szyby, zadygotały potężne czternastowieczne mury. Spod sufitu północnej ściany oderwały się dwie jasnozłote płytki i z cichym stukiem uderzyły o posadzkę u stóp mężczyzny, pękając na kawałki.

To jedna z burzących bomb dosięgła przeciwległego skrzydła zamku. Przez łoskot następnych wybuchów przebiły się rozpaczliwe krzyki:

- Pali się!

- Na pomoc!

- Ratunku!

Mężczyzna osunął się na fotel. Wzrokiem próbował osłonić otaczającą go wyczarowaną w jantarze feerię przed nadciągającą zagładą.

- Jakiego cudu trzeba - szepnął - by ocalał ten ósmy cud świata?

Ósmy cud świata?... Tak. Doktor Alfred Rhode, jeden z największych znawców bursztynu, kulił się bowiem teraz w fotelu pod ścianą Bursztynowej Komnaty, daru króla Prus Fryderyka Wilhelma I dla cara Piotra I, przed trzema laty zdobytej przez Niemców na Rosjanach. Umieszczono ją w królewieckim zamku, na który spadały teraz bomby sojuszników Związku Radzieckiego.

Drzwi komnaty zamkowej otworzyły się z trzaskiem. Stanął w nich zadyszany podoficer obrony przeciwlotniczej w mundurze osypanym wapiennym pyłem:

- Doktorze! Natychmiast do schronu!

Rhode wolno pokręcił głową.

- Nie. Ja tu zostanę.

- Ależ po co?!

Doktor spojrzał w przerażone oczy żołnierza:

- Muszę opiekować się Komnatą.

Przybyły żachnął się:

- Akurat pan coś pomoże, jak walnie tu fest bomba! Hans, Dietrich - zawołał w głąb korytarza - chodźcie tu! Z całym szacunkiem, ale musimy zabrać pana doktora do schronu!

Ruszyli w stronę fotela i delikatnie uchwycili Rhodego pod pachy. Uśmiechnął się smutno, ale wstał posłusznie. Jeszcze tylko ostrożnie podniósł z posadzki rozbite płytki jantaru i bez słowa ruszył w stronę drzwi.

 

Straszliwy nalot z 30 sierpnia 1944 roku Bursztynowa Komnata przetrwała bez uszczerbku. Jednak doktor Rhode zdawał sobie sprawę, że pomimo buńczucznych zapewnień gauleitera Prus Wschodnich Ericha Kocha każdy dzień i każda noc może przynieść nowy atak alianckiego lotnictwa, którego bomby dokończą dzieła zniszczenia królewieckiego zamku. Jego wzniesione przed wiekami przez Krzyżaków mury już raz okazały się zbyt słabe, by wytrzymać uderzenia dziesięciotonowych bomb burzących. Przez trzy dni i noce nie opuszczał ani na moment skrzyń, w których pieczołowicie układano rozmontowane rzeźby Bursztynowej Komnaty. Wreszcie skrzynie zamknięto. Pozostało tylko je wywieźć. Gdziekolwiek, byle poza Królewiec, który prędzej czy później wezmą na celowniki bombardierzy Lancasterów. Front był jeszcze daleko. W którymkolwiek z pałaców pruskich junkrów ósmy cud świata byłby bezpieczny do czasu znalezienia naprawdę pewnego schronienia. Byle tylko wywieźć Komnatę z przerażonego miasta. Komnatę i trzy kolekcje rzeźb w jantarze niewiele ustępujących wartością darowi pruskiego króla dla cara Wszechrosji. Tymczasem doktor rozkazał złożyć bezcenne skrzynie w kącie zamkowego dziedzińca, aby zabezpieczyć je chociaż przed pożarem. Już jutro będą daleko. Dziś nadchodziła noc 2 września 1944 roku...

Zawyły syreny. Wysoko spod gwiazd napłynął powoli pulsujący warkot ciężkich bombowców. Rozbłysły setki flar i rakiet oświetlających cele. Jaskrawe ostrza reflektorów cięły niebo, przeszywane przez różnokolorowe różańce pocisków przeciwlotniczych dział i karabinów maszynowych; wirując spadały na ziemię pochodnie płonących samolotów.

Dołem, przez czarne kontury miasta płynęła buroczerwona, przenikana zielonymi płomieniami fosforu fala ognia i sino podświetlonych dymów. Pochłonęła ona dziesięć tysięcy istnień ludzkich. Płonął uniwersytet, w gruzy waliła się katedra i gmach opery. Wreszcie bomby dosięgły zamku...

W końcu niebo ucichło. Nad płonące ruiny wzbił się jękliwy głos odwołujących alarm syren...

W rogu zamkowego dziedzińca stał starszy człowiek z zaciśniętymi na twarzy dłońmi. Z płonącego przed nim stosu skrzyń płynął nisko nad ziemią gęsty żółty dym o zapachu ni to kadzidła, ni żywicy. Doktor Rhode patrzył na klęskę swego życia...

 

- Taak... - pokiwał ze smutkiem głową pan Tomasz przesuwając po stole kolejną kartę papieru. - Te ponure rozmyślania utwierdził krótki list:

 

Szanowni Panowie!

Przestańcie gonić za ułudą Bursztynowej Komnaty i zachęcać do tego innych! Czyż tak wybitny jasnowidz, jakim był ojciec Czesław Klimuszko, nie stwierdził, używając całego swego nadprzyrodzonego daru, że Komnata już nie istnieje? Pozwolę sobie go zacytować: “Tak, ona nie istnieje. To jest moje najgłębsze przekonanie, została spalona... W majątku na wschód od Olsztyna...” Ojciec Klimuszko orzekł tak badając jedyne w polskich zbiorach autentyczne zdjęcie Komnaty. Nie dotarłem do niego, ale próbując sprawdzić ten problem wszystkimi dostępnymi metodami (a teleradiestezją i jasnowidzeniem” param się już czterdzieści lat z pozytywnymi skutkami) doszedłem do wniosku identycznego z oceną Czesława Klimuszki - Bursztynowa Komnata spłonęła. Pozwolę sobie posunąć się dalej i określić, że nastąpiło to w 1944 roku. A więc najprawdopodobniej podczas jednego z dwu straszliwych nalotów, które zniszczyły 80% zabudowy Królewca.

Onufry Rzecki

z podolsztyńskiej wsi

 

- Ee... - machnąłem ręką. - Onufry Rzecki. Ni to “Ogniem i mieczem”, ni to “Lalka”! I jeszcze ta tajemnicza wieś?

- Jak się zwał, tak się zwał - uśmiechnął się szef - a co do tajemniczej wsi... to gdzieś mi się tu zapodziała dosłana później kartka z dokładnym adresem pana Onufrego. Tłumaczy też tam, że nie chciałby, żeby wiadomość o miejscu jego zamieszkania stała się znana zbyt wielu ludziom... O, tu jest karteczka z adresem naszego teleradiestety-jasnowidza...

- I oczywiście pod ten adres uda się Paweł Daniec?

- A czy myślałeś, że mogłoby być inaczej? - zdumiał się szczerze pan Tomasz. - Uda się i spróbuje wyciągnąć pana Rzeckiego na spotkanie poszukiwaczy skarbów do Górowa Iławeckiego. Sądzę, że starszy pan będzie mu tam przydatny. No, ale zanim owo spotkanie nastąpi, czyli znajdziemy się w dzisiejszych czasach, cofnijmy się nieco wstecz, czyli do lat osiemdziesiątych, do odległego od nas o dwieście pięćdziesiąt kilometrów Barczewa nad Pisą w województwie olsztyńskim...

 

- Dzień dobry. Tu są książki, o które pan prosił...

- Dżen topry. Dżenkuje - starzec odszedł od okienka, w którym zachodzące słońce XIV pawilonu ozłacało krzyże krat. Pochylił się nad stolikiem obok starannie zaścielonego łóżka.

Przybyły, szczupły brunet w szarym mundurze Straży Więziennej z dystynkcjami majora sięgnął do kieszeni:

- Herr Koch, miałbym do pana jedno pytanie...

- Bitte - zerknął spod oka więzień.

- Czy poznaje pan ten drobiazg?

Na wyciągniętej dłoni ukazała się rzeźbiona w jantarze głowa psa czy wilka. Płaskorzeźba była ozdobiona u dołu metalową płytką w wyrytym gotyckim napisem w języku niemieckim “Wielkiemu Wilkowi Prus wilczyca z Górowa Iławeckiego” * [Niemiecka nazwa tego miasta brzmi Landsberg.]

Stary człowiek odsunął się pod ścianę:

- Nein! Nie! - spróbował zaśmiać się, lecz nie wiedząc czemu głos mu drżał. - Ja naprawdę być wtedy wielki. Nadprezydent, gauleiter... Co mi tam Landsberg? Od tak kleine miasto ciogle coś dostawać... Nein. Nie pamiętam, Herr Oberst - odetchnął głęboko. - Nie chcieć pamiętać.

- Tak i myślałem. Do widzenia - major Okoński zamknął za sobą cicho drzwi celi. Idąc korytarzem jeszcze raz przyjrzał się płaskorzeźbie i wzruszył ramionami. Jednak wychodząc tego dnia późnym wieczorem z Zakładu Karnego w Barczewie nie wziął jej ze sobą, a tylko wepchnął za akta na półce w swym gabinecie.

Wchodził właśnie w głęboki mrok bramy przy kościele Świętego Andrzeja, gdy usłyszał za sobą szmer i nagły ból cisnął nim w przeniknioną ciemność.

Powoli przedzierał się przez nią i ból ku rzeczywistości. Leżał wciśnięty za kamień pod ścianą. Dotknął głowy i poczuł na palcach lepkie ciepło krwi. Uniósł się z jękiem. Kieszenie munduru miał porozpinane, aktówka leżała opodal pośród rozrzuconych dokumentów, ze zdziwieniem stwierdził, że drogi zegarek, na który długo oszczędzał, wciąż uciska przegub bransoletą.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl