They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

1.Zawsze jest jakieś dobre jutro., AA-Moje opowiadania dla dorosłych

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

                            Zawsze jest jakieś dobre jutro.

 

      Maria stała nad  wykopanym grobem  męża i nie umiała wyskrobać ze  swej duszy żadnej dobrej myśli,  żadnego dobrego wspomnienia, nic co napełniłoby ją żałością, tęsknotą, bólem odejścia. Była nieczuła,  kiedy zamykano wieko trumny, kiedy ksiądz odprawiał pogrzebowe obrzędy, kiedy łoskot lin uświadomił jej że trumna opada na dno wykopanego dołu. Nawet odgłos rzucanych przez ludzi garści piasku i kamieni nie wstrząsnął nią tak, jak bywało na innych, „cudzych”  pogrzebach. Stała sama, nie podtrzymywana przez nikogo, no może przez złośliwe i wrogie  spojrzenie teściowej. Staruszka miała już chyba ze sto lat i choć niewiele jej zostało do przejścia na tamten świat wciąż ziała nienawiścią do swej jedynej synowej .To ta synowa właśnie winna była tego, że jej Januszek pił, że szukał zabaw i uciechy poza domem, że chodził na obiadki do mamusi. Ona Maria widać była złą gospodynią, złą żoną, złą matką, skoro nie potrafiła dogodzić i wygodzić chłopu – mawiała. Jeszcze widać było kawałek księżowskiej  sutanny  pospiesznie opuszczającej cmentarz, kiedy teściowa  ruszyła ku Marii  z dziwną w jej wieku siłą i energią .

- Ty stara suko- krzyknęła jej prosto w twarz -  zabiłaś go.

Niespodziewane słowa targnęły ciałem Marii bardziej niż wiatr, który zerwał się nagle, jakby chciał dodać słowom starej większego znaczenia.

-Zabiłaś go, zabiłaś .... - szloch teściowej łączył się z głuchymi odgłosami jej małych pięści na chudej piersi Marii. Maria stała nieruchomo, choć ciało jej drżało, a myśli uciekały jak karaluchy przed światłem. Suche , niewypłakane od wielu lat   oczy  bolały ją,  jakby ktoś naprószył w nie opiłki żelaza. Mróz dostawał się pod cienką , przetartą  od starości  chustkę, wciskał się pod kusy płaszcz pamiętający jeszcze jej lata panieństwa, w płytkie rozdeptane buty. Ludzie bali się do niej podejść by nie narazić się na obmowę i zły  język Bagonowej. Cała wieś znała   niewyparzony język starej.  Nawet własne dzieci Marii  bały się babki i omijały ją z daleka. A ona spluwała na ich widok gdy je przypadkiem spotkała, w sklepie, na drodze, czy nawet przy kościele. A i teraz    Staszek stał z daleka. Pijany jak bela podtrzymywał cmentarny płot  a jego fioletowa, nabrzmiała twarz była odbiciem wielu lat alkoholowych zapędów. Niedaleko padło jabłko od jabłoni. Zośka trzy lata temu uciekła do jakiejś  sekty i ślad po niej zaginął. Czasem ktoś Marii donosił że widziano ją tu                            i ówdzie, ale Maria nie miała ani czasu ani pozwolenia męża by jej szukać. Sąsiedzi nieskorzy byli do zawierania z nią bliższych znajomości Jan konsekwentnie wszystkich odstraszał swym pijackim krzykiem, wyzwiskami, a i nieraz siekierą potrafił zagrozić.....

    Maria otrząsnęła się ze złych wspomnień, spojrzała przytomniej przed siebie. Stała sama , nie liczyć grabarza, który mocował się  z twardą, zamarzniętą ziemią i układał pozostawione z boku kwiaty.

- Przyklepię go mocno, nie bój się już nie wstanie- zrzędził stary Wójcik z mściwym uśmieszkiem na czerwonej od wysiłku twarzy. Na gęstych czarnych wąsach i brodzie zamarzała mu para z ust tworząc mnóstwo drobnych kryształków. Maria oddała mu blady uśmiech – przypominał jej Świętego Mikołaja z dzieciństwa. Z dzieciństwa pachnącego ciepłem matczynych rąk, dobrym spojrzeniem ojca, dobrobytem, spokojem i bezpieczeństwem. Jak przez mgłę   - ukazał się Marii jej rodzinny dom. Oj, rozpieszczali ja rodzice. Ptasiego mleka jej nie brakło. Ojciec gospodarz całą gębą, dbał, aby o jego córkach mówiło się tylko dobrze. Że piękne, dobre, pracowite i bogate. Maria jako pierwsza miała we wsi rower, dżinsowe spodnie,  radio tranzystorowe. Pół wsi schodziło się do ich domu na wieczorny telewizyjny dziennik, filmy, jazdę figurowa na lodzie. Maria jako najstarsza z trzech sióstr robiła w gospodarstwie najwięcej, pracowita była, dokładna, obowiązkowa. Ale też i ojciec nie żałował jej grosza na modne ubrania, ciasteczka w klubokawiarni, wiejskie potańcówki. Na takiej właśnie wiejskiej zabawie poznała Jana. Był ogromny, wysoki, dobrze zbudowany. Kiedy poprosił ją pierwszy raz do tańca utonęła w jego ramionach jak motyl zamknięty w dłoni. I już z tego uścisku wydostać się nie mogła. Zakochała się od pierwszego dotyku, nachalnego patrzenia w oczy, komplementów wypowiadanych przez dobrze podchmielone już usta.

Ile jej się rodzice natłumaczyli, odradzali, krzyczeli wręcz, by się opamiętała, by zdjęła różowe okulary, by zobaczyła, kim Jan jest naprawdę. A opinię Jan miał nadszarpniętą. Pił, włóczył się po zabawach, bałamucił dziewczyny,  bił je . Maria widziała tylko jego piękne, ocienione długimi rzęsami, czarne oczy i czuła dotyk jego dłoni na piersiach, pośladkach, ramionach. Nikt tego nie mógł jej odebrać. Kiedy zaszła w ciążę Jan uderzył ją po raz pierwszy. Mieli się pobrać i pewnie uważał, że już jest jego, że do niego przynależy, że może być już jej panem, władcą , królem, katem.

    A po ślubie było jeszcze gorzej, bił ją codziennie.

-Jak się baby nie bije to jej wątroba gnije- śmiał się bezczelnie .

     Zamknął Marię w domu, odciął od rodziców, sióstr, znajomych. A ona nie umiała i bała się odmienić swój los. Tylko do kościoła pozwalał jej początkowo chodzić.

-Bóg cię nauczy pokory – wołał za nią, kiedy wychodziła z domu. Ksiądz powiedział kiedyś do niego , że powinien szanować żonę, że ma taki skarb w domu, taką młodą i piękną żonę … I wtedy Jan zakazał Marii  chodzenia także do kościoła

-Nie będzie mi tu  jakiś klecha baby bałamucił . Niech se swoją gospochę posuwa.

   Upokarzał Marię , od kurew ją wyzywał, od ladacznic, darmozjadów. Bił po głowie, twarzy, ciągnął za włosy, zmuszał do oddawania się  o każdej porze dnia i nocy.  Kiedyś zastał ją na modlitwie przed ołtarzykiem jaki sobie zrobiła w domu. Figurka Matki Boskiej na nim była i krzyż z panem Jezusem konającym i obrazki świętych, nawet Aniołek jeden tam był. Maria leżała krzyżem, tak sobie umyśliła by prosić Boga o pomoc. Gdy to Jan zobaczył wpadł w furię. Porozbijał jej te wszystkie świętości , podarł, powyrzucał a ją skopał do nieprzytomności. Modliła się więc teraz sama w sobie  pilnując by nie poruszać ustami, bo to też mogło Jana wyprowadzić z równowagi...

 

     Maria poczuła jak po jej policzku spływa łza. Jedna, druga, trzecia.  Przy Janie nie mogła płakać, to go „denerwowało”. Na cmentarzu nie było już nikogo. Była tylko ona, po raz pierwszy płacząca głośno i rzewnie i on, tam pod tą warstwą ciężkiej ziemi. I poprzez śnieg, poprzez piasek , poprzez wieko trumny zobaczyła go raz jeszcze, z nabrzmiałą twarzą, z wyłupiastymi oczami, z pręgą od zaciśniętego sznura na szyi. Leżał tam zimny, bez ruchu, bez czucia. Nie upilnowała go, nie uratowała, choć wiedziała, że od kilku tygodni nosił się z tym zamiarem, z zamiarem odebrania sobie życia. I nie upilnowała go, ba , nawet pragnęła by w końcu to zrobił, wymodliła to sobie chyba. Miała  rację teściowa - zabiła go. A teraz jego dusza błądzi gdzieś w dalekiej otchłani bo do Boga już jej nie po drodze....

 

   Maria nabrała powietrza i odetchnęła głęboko jak po szybkim biegu. Była wolna. Nareszcie była wolna. I ten mały świat wokół, pochylone od wiatru gałęzie drzew, mały zsypany śniegiem cmentarzyk, ciemne chmury, czarne wrony stąpające bez strachu prawie u jej stóp, to wszystko , wydało jej się takie piękne, takie  piękne  jak obrazy z  bajek  o królewnach, dobrych wróżkach, rycerzach na koniach, dobrych krasnoludkach. Odwróciła się od grobu i od całej swojej  złej przeszłości.  Zmarznięte nogi stawiała sztywno, zachwiała się lekko ni to ze zmęczenia ni to z oczekiwania na nowe, nieznane.  Później przyspieszyła nagle, pobiegła na przełaj przez zaspy, grzęznąć w nich raz po raz jak zając. Nie spojrzała już za siebie, biegła co tchu, by jak najszybciej uciec. Zdawało jej się goni ją  cień  Jana, że  ciąży jej jego wyimaginowana obecność,  przykleja się do pleców, łapie za ramię. Z łoskotem  zamknęła starą zardzewiałą furtkę i wtedy naprawdę poczuła jak jej stare życie zostało w tyle, odgrodzone prętami cmentarnego płotu.

 

     Pół  roku minęło od śmierci Jana. Pół roku niechcianych wspomnień, natrętnych myśli, wyrzutów sumienia. Nikt nie dostrzegał tych  wewnętrznych zmagań Marii.  Dostała pracę w pobliskiej szkole. Na wiosnę wyrzuciła stare graty po Janie, pootwierała szeroko okna, wpuściła do domu nowy czysty powiew. Odzyskana na nowo rodzina pomogła w zakupie nowych mebli, sprzętu, ubrań. Na okiennych parapetach zakwitły czerwone pelargonię. Do domu zaczęły zaglądać sąsiadki. Maria   codziennie dziękowała  Bogu  za dobro, którym ją tak nagle obdarował. Ksiądz uśmiechał się do niej ciepło zza kratek konfesjonału, gdy powierzała mu swoje wątpliwości    i rozdarcia.

      A do Jana chodziła rzadko, tyle ile musiała żeby grób chwastami nie zarósł. Teściowa nie szczędziła jej przykrych słów, które przez ludzi docierały do niej   i Marię wciąż one bolały jak ropiejąca rana. W dzień wszystko układało się dobrze, ale noce przynosiły jej łzy i udrękę. Jan nie dawał jej spokoju, przychodził w snach, męczył widokiem ciała dyndającego na haku , słowami, które raniły jak razy za życia, z pogróżkami że nigdy się od niego nie uwolni. Maria nikomu o tym nie mówiła , bała się nocy, bała się snów, budziła się rozdygotana, obolała, coraz bardziej zmęczona. Pewnego wieczoru zapukał do domu  Staszek. Od pogrzebu nie pojawił się ani razu.  Włóczył się , pił.. Aż tu nagle stanął przed Marią wychudzony, brudny, zarośnięty. Maria przyjęła go jak syna marnotrawnego, umyła, nakarmiła, ogoliła. Spał przez trzy dni z przerwami na posiłek i toaletę. A kiedy już stanął na nogi zażądał od matki pieniędzy

- Wiem, że pracujesz, że masz dzieńgi, albo mi je dasz, albo cię załatwię jak ojciec-wykrzykiwał i zupełnie jak Jan wymachiwał długimi rękami nad jej głową.

- Myślałaś, że jesteś wolna? Że będziesz się kurwić z każdym we wsi. Od dziś ja będę cię pilnował, ktoś musi zastąpić ojca.

  W Marię wstąpił szatan chyba, a może to pomoc anioła była, bo chwyciła swojego syna za chude ramiona, ścisnęła palce aż zbielały jej kostki, syknęła z bólu i tak potrząsnęła tym słabym, wyniszczonym ciałem że  się zachwiał niebezpiecznie i byłby upadł gdyby go Maria nie uniosła do góry, jak pusty worek po ziemniakach. A później krzyknęła jak potrafiła najgłośniej

-Ty mnie chcesz pilnować? Ty chcesz się w ojca bawić. Spróbuj mnie tylko tknąć, a tak jak on wylądujesz na cmentarzu. Już nikt nigdy nie będzie mną poniewierał, już nikt nigdy mnie nie uderzy, rozumiesz?

Jej głos zadrżał niebezpiecznie, zachrypł , serce waliło jak oszalałe.

-Wynoś się z mojego domu, wynoś się natychmiast. Nie chcę cię więcej oglądać!

  Nigdy jeszcze Staszek nie widział matki w takim stanie. Przestraszył się jej wrogich oczu, zaciśniętych pięści, ust wykrzywionych złością i głosu chłoszczącego jak pijany woźnica zmęczone konie. Skulił się cały w sobie, zmalał, nikł jak parująca woda. Maria otworzyła zaciśnięte palce, powoli odwróciła się od syna i przez ramię rzuciła mu ostatnie słowa:

-Jak wrócę, ma cię tu nie być.

  Kiedy wróciła  już go nie było. Ale smutek po nim pozostał i miał już jej nie odstępować na krok.

     To były trudne dni dla niej, przestała cieszyć się życiem, przestała chodzić do kościoła, w pracy stała się milcząca i smutna. Czuła, że coś z nią nie jest tak więc poszła do lekarza. Zmęczenie, objawy  depresji – tak brzmiała wstępna diagnoza. Maria zaczęła pomagać sobie tabletkami. Ale to była tylko taka doraźna pomoc, wyciszająca jej ciało, emocje, nerwy, ale nie były w stanie wyciszyć jej duszy. Tam w środku, w sercu wszystko w niej tętniło, Jan mieszał się ze Staszkiem i na odwrót. Winiła siebie za śmierć męża, za złe wychowanie syna , za nieudaną córkę, za swoją samotność, pustkę i beznadzieję. Nikomu nie była potrzebna, nikomu tak naprawdę na niej nie zależało. I wtedy pewnej nocy wpadła na wspaniały pomysł. Tak, to mogło się udać, to mogło ją wybawić z wszelkich udręk, rozpaczy. Układała swój mały misterny plan całą noc. Opracowała go w najdrobniejszych szczegółach. Nie mogła doczekać się ranka. I gdy tylko słońce zajrzało pierwszym promieniem w jej okno przystąpiła do działania.

  Pierwszym  autobusem  pojechała do miasta. Odszukała sklep ogrodniczy. Czekała jeszcze, nim pierwszy pracownik otworzył drzwi. Kiedy weszła rozejrzała się dookoła- czy aby dostanie to co chciała. Były, równiutko ułożone   i związane sznurkiem, żółte łopatki, kolorowe wiaderka, ogrodowe grabki. Tego było jej potrzeba, małych  narzędzi, lekkich i wygodnych do niesienia i mocnych do pracy w ziemi. I ochronnych rękawiczek, i sznurka brązowego , żeby się nie odróżniał od gałęzi.  A później zaszła do apteki. Wykupiła tabletki, miała dwie recepty. Wracała szczęśliwa że jej się udało wszystko załatwić. Przygotowała sobie w domu kilka kanapek na drogę, nalała zimnej herbaty w butelkę -zapowiadał się pracowity , długi dzień, i ruszyła w drogę. Szła w kierunku cmentarza, ludzie uśmiechali się do niej mijając ją. Myśleli, jaka ta Maria dobra jest, jaka litościwa, do takiego drania po śmierci przychodzi, o grób dba, modli się. Ale Maria ominęła cmentarną furtkę  i poszła ścieżką dalej. Kilka kilometrów przed nią  rozciągał się wielki stary  las. Już stąd było widać rozłożyste korony starych dębów  i wysmukłe kształty sosen. Maria nie spieszyła się, miała czas, dużo czasu. Musi się do tego dobrze przygotować. Las był naprawdę ogromny. Mało uczęszczany, bo przez wiosenne opryski pól nie trzymały się tam ani grzyby, ani jagody ani inne leśne owoce. Maria weszła w głąb drzew, gałęzie zahaczały ją o ramiona, twarz, ale ona chciała znaleźć się w  samym jego sercu, w najgłębszej głuszy. I znalazła malutką polankę, całą w niebieściutkich niezapominajkach, w sam raz dla niej. Promienie słońca dochodziły tu jak przez sitko  i rozpraszało się tuląc do każdego listka, każdej trawki, każdej gałązki. Maria była  zmęczona, te kilka kilometrów na jej   nogi to była niezła zaprawa. Kanapki smakowały jak nigdy w życiu. Herbata też. Po krótkim odpoczynku zabrała się do pracy. Nałożyła ochronne rękawiczki. Żółtą łopatką  zaczęła kopać ściółkę. Ziemia była twarda, sucha, ale to Marii nie zrażało. Pomagała sobie rękami , wydzierała trawę, mech, wydłubywała kamienie. Wrzucała to wszystko do wiaderka i  odchodziła kilkanaście kroków by rozsypać ziemię wokół drzew , tak by nikt przypadkiem nie rozpoznał jej tajemniczej ingerencji. Dołek nie był duży, kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Maria zebrała więc kilka zeschniętych gałęzi, powiązała je brązowym  sznurkiem i ułożyła tak zrobiony  daszek nad swym wykopaliskiem. Do domu wracała jak żołnierz z niewoli. Utrudzona, zmęczona, słaba ale szczęśliwa. Nie miała siły się umyć, nie miała siły się rozebrać . Pierwszy raz od pogrzebu męża zasnęła zdrowym, silnym, snem. Obudziła ją dopiero jasność następnego dnia. Był to jednak dzień z nowym celem, nowym planem. Podczas śniadania nie wzięła swojej „porcji” tabletek. Wyjęła z pudełeczek  listki z ukrytymi w środku maleńkimi białymi pigułkami. Pogłaskała je czule szczupłymi palcami. I schowała ponownie. Na razie nie będą jej potrzebne .

      Minął tydzień odkąd Maria chodziła na swoje leśne wyprawy. Jeden dzień musiała opuścić, bo padał dzień. Ale za to później kopanie szło łatwiej  i szybciej. Z dołka zrobił się dół i już można było się w nim schować leżąc skulonym na jego dnie. Maria sprawdziła, ułożyła na dnie trochę trawy, mchu , igliwia,  przykryła przyniesionym z domu starym kocem. Weszła do dołu, pasował idealnie. Rękami przysunęła powiększony, umocniony daszek i zasłoniła nim otwór nad głową.  Położyła się na kocu, wtuliła twarz w szorstką tkaninę. Tak było dobrze. Tak zaśnie, tu w tym pięknym lesie, wśród szumu drzew , śpiewu ptaków,  zapachów i iskier słońca. Już jutro zaśnie w tym cichym ustronnym miejscu a Bóg niech  się zlituje nad jej grzechem i niech wspomoże gdziekolwiek ona, Maria się uda...

    Następnego dnia Maria posprzątała dom, obeszła swoje małe podwórko, omiotła je pożegnalnym spojrzeniem jak gospodarz wyjeżdżający na dłużej ze swoich włości. Ubrała najładniejszą  sukienkę . Na stół położyła  swoje tabletki. Policzyła je dokładnie jedna po drugiej choć wiedziała ile  ich jest. Było sześćdziesiąt. Miała nadzieję że to wystarczy. Zawinęła je w białą jedwabną chusteczkę i schowała do torebki. Kanapek nie robiła, tylko trochę herbaty do popicia ,nic więcej nie będzie jej potrzebne.  Dzień był wymarzony na odejście.  Ludzie kłaniali się i uśmiechali do Marii gdy szła taka wyprostowana, wystrojona przez wieś. A ona odwzajemniała im ten szczery uśmiech.

- Nasz Maryjka chyba jakiegoś adoratora ma...- doszedł ją głośny szept sąsiadek zgromadzonych przed sklepem. A ona żegnała się z nimi wszystkimi trzepotem nagle wilgotnych rzęs, ustami otwartymi w szerokim uśmiechu, dłońmi gniotącymi bezwiednie fałdy plisowanej sukienki.

    Dopiero w lesie poczuła się swojsko i bezpiecznie. Odnalazła swój dołek. Weszła do niego. Rozwinęła chusteczkę. Spojrzała jeszcze raz na wślizgujące się przez drzewa słońce, westchnęła:- Boże wybacz- i nachyliła się nad swym ostatnim stołem nad swym białym śmiertelnym ołtarzykiem.

 

    Odgłos jaki usłyszała nad sobą sparaliżował jej ruchy. Bała się podnieść głowę. To sapało, rzęziło, charczało. Dzik? – pomyślała przerażona .  Inną jej śmierć wybrał Bóg, ocalić chce ją od grzechu, od wiecznego potępienia? Trwała  w bezruchu może pięć może dziesięć minut . Sapanie ucichło . „Coś” przyczaiło się, siadło chyba. Maria  czuła bardziej niż słyszała obcy oddech. Jak długo miała trwać tak w bezruchu? Jeśli to coś chce ją zaatakować niech się to stanie teraz, natychmiast. Maria wolno uniosła twarz, spojrzała w górę. I od razu napotkała czujne punkciki przerażonych oczu. Wpatrywał się w nią pies, chyba zwykły kundel. Sierść miał splątaną, zmechaconą , poprzetykaną zielskiem, patykami jakimiś, kłębami włosów. Z pyska zwisał długi język, a oczy zaropiałe, opuchnięte, załzawione przykrywała siateczka czerwonej pajęczyny. Pies wyszczerzył zęby, zawarczał, przysiadł na tylnych łapach, a potem uspokojony nicnierobieniem Marii zaczął dreptać w miejscu. Jego krótki, może urwany lub ucięty ogonek zaczął poruszać się delikatnie.

-Spokojnie, spokojnie – odezwała się szeptem Maria. – Nic ci nie zrobię - Wysunęła rękę chcąc pogłaskać psinkę. Ale psiak  znów wystawił zęby  i przyjął wroga postawę. Wtedy Maria zobaczyła zwisający u szyi sznurek, jego poszarpana końcówka świadczyła o tym, że pies musiał się urwać, że ktoś go uwiązał do drzewa w lesie. Maria położyła się delikatnie , przymknęła oczy. Przypomniała jej się kołysanka, jaką jej matka śpiewała   w dzieciństwie .

- Dobranoc mówi dzień, dobranoc oczka zmróź - zanuciła cichutko. Pies uspokoił się A Maria śpiewała, śpiewała, aż zaschło jej w gardle, aż oczy zamknęły się ze zmęczenia i ostatnich przeżyć. Obudził ją jakiś ruch. Lotem błyskawicy przypomniała sobie co się stało. Wokół panowała ciemność.  Ręką natrafiła na coś ciepłego, miękkiego. Pies spał przytulony do jej brzucha. Maria uśmiechnęła się czule i zapadła w ponowny sen .

   Świt zastał ją śpiącą z psem u boku. Wstała więc delikatnie i wygrzebała się z dołu. Pies patrzył czujnie ale nie reagował.

-Chodź –zawołała Maria -chodź pójdziemy do domu.

  Ale psisko nie ruszyło się z miejsca, więc Maria  osłoniła go daszkiem                     i pobiegła do domu sama. Musiała przecież przynieść mu coś do jedzenia, do picia , bo zamiast niej  umrze on w tym leśnym grobie. Nareszcie była komuś naprawdę potrzebna. Usłyszała, że ptaki  radośniej śpiewają, skacząca po drzewie wiewiórka wesoło wywija  swoją rudą kitą a drzewa kołysząc się szumią:

-  Jesteś mu potrzebna, jesteś mu potrzebna ....

 

   Dni nabrały teraz innego smaku. Niczyj, bo tak go nazwała Maria, był nieufny. Siedział w swoim wygodnym dołku i nie chciał z niego wyjść. Maria stawiała mu jedzenia i picie , ale on przy niej nie ruszył niczego. Jednakże, gdy wracała następnego dnia miski były puste. Maria przemawiała do psa czule, jak do dziecka, śpiewała mu, śmiała się. A on tylko patrzył swymi już mniej czerwonymi oczami , obserwował jej każdy ruch, skomlał gdy wieczorem odchodziła, skomlał gdy rano wracała. Piękniał. Godzinami wylizywał swą sierść, łapał pchły, czyścił pazury. Maria wrzuciła mu kawałek drewna, którym ostrzył sobie zęby. I mówiła, mówiła  bez końca. Jeszcze do nikogo nie wymówiła tylu słów jak do tego opuszczonego zwierzaczka. Piękniała. Jej włosy nabrały połysku, oczy blasku a czoło wypogodziło się i wygładziło. Tabletki  czekały w szafce, bo teraz przecież Maria Niczyja zostawić nie mogła. Już go zaczęła oswajać, już był trochę jej, już czuła się za niego odpowiedzialna.

 

     I stało się że po kilku dniach wspólnego przebywania Niczyj wykaraskał się z dołu. Kiedy Maria szła do domu on z opuszczonym ku ziemi łbem drobił  szybciutko swymi psimi łapkami za jej nogami. Wszedł na podwórko, do sieni, pokoju. Usiadł na fotelu Jana i tak już został, główny lokator domu. Opiekun, przyjaciel, obrońca. Ktoś najbliższy jej sercu. Podarunek losu.

      Kiedy podczas układania w szafkach znalazła swoje tabletki uśmiechnęła się z zażenowaniem. Wyłuskiwała je kolejno z foliowych miseczek i wrzucała do ubikacji. Jedna za drugą, sześćdziesiąt razy jej ręka otwierała się i tabletka z cichym pluskiem dotykała wody.  I sześćdziesiąt razy Maria wzdychała :

-Dziękuję ci Boże, dziękuję ci Boże, dziękuję ci Boże......

Ten swoisty różaniec oczyścił jej serce, wybielił duszę. Była darem dla kogoś, ktoś potrzebował jej istnienia. Nie wiedziała jeszcze że Pan Bóg dopiero zaczął „pisać równo na krzywych liniach jej życia”

 

         Niczyj zerwał się z fotela jak młodzieniaszek i z wielkim jazgotem wyskoczył  na podwórze  Maria wyjrzała oknem. Przy bramce stała  krótko ostrzyżona dziewczyna. W rękach trzymała zawiniątko. Marii jej twarz wydała się jakaś znajoma.

- Zośka- krzyknęła – Zośka wróciła

Zosia stała bez słowa. Jej oczy rysowały jakiś dziwny wzór na piasku. Maria podchodziła powoli, jej twarz, oczy nie wyrażały żadnego uczucia, żadnych emocji.  Dziecko spało z otwartymi ustami. Nagle uśmiechnęło się przez sen. Maria wzięła je na ręce. Odetchnęła ciepłym, niemowlęcym zapachem. Przytuliła je do swojej szyi i zrobiła znak krzyża na jego okrągłej główce. A potem odwróciła się w stronę domu. Zosia szła pokornie  za nią, ale już wiedziała, już się cieszyła że znajdzie tu dom i schronienie. Przez okno z naprzeciwka jakiś kobiecy głos wyśpiewywał ciepło :

-   Zawsze jest jakieś dobre jutro..............

 

 

   

 

 

  

11

 

... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl