They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

016 - Pan Samochodzik i Testament Rycerza Jedrzeja - Nienacki Zbigniew, Pan Samochodzik - 119 tomów

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ZBIGNIEW NIENACKI

PAN SAMOCHODZIK

I TESTAMENT RYCERZA JĘDRZEJA

1997

ROZDZIAŁ PIERWSZY

UPIORY LISTOPADOWEJ NOCY W SULEJOWSKIM KLASZTORZE • CZY RYCERZ JĘDRZEJ BALDARICH-BAŁDRZYCH UMARŁ BEZPOTOMNIE • KTO CZAI SIĘ W GRUZACH OPACTWA • TRZY URWISY • FAŁSZYWI BRACIA ZAKONNI • PO RADĘ DO PRZYJACIELA

Stary człowiek zadrżał dostrzegłszy odblask światła w okolicach piwnicy dawnego refektarza klasztornego.

Obcy!

Miejscowi nie przychodzili tu o tej porze. Nie przychodzili tutaj wcale.

Najszybciej jak mógł, przyświecając sobie rachityczną latarką, zszedł po trzeszczących schodach baszty.

Noc była słotna i wietrzna, ciemna tak bardzo, że nie było widać wyciągniętej dłoni. Latarka zgasła. Ale on znał tu każdy kamień, każdą nierówność. Spiesznie dreptał w stronę refektarza. A gdy był już blisko, rozbłysło światło latarni, oświetlając dwie sylwetki w białych cysterskich habitach, o kapturach nasuniętych na czoła. Stały nieruchomo u wejścia do zawalonych gruzem piwnic.

Zimny pot zrosił czoło starca. Mimo to szedł dalej ku mnichom, którzy pojawili się w półtora wieku po dniu, kiedy odszedł stąd ostatni cysters.

Byli już na tyle blisko, że w cieniu kapturów dostrzegał twarze tak blade, że wydawały się nie z tego świata.

I wtedy, w napięciu chwili, słabe serce odmówiło mu posłuszeństwa. Zemdlony upadł na wyszczerbione cegły.

Chłód nocy i deszczu przywróciły mu wkrótce przytomność. Zaświeciła nawet latareczka, ale w ruinach refektarza nie było już nikogo...

 

Trzy dni leżał w łóżku, odchorowując nocną przygodę; aż tu na czwarty dzień ktoś zapukał do drzwi komnatki. Na wezwanie starca otworzyły się i stanęła w nich młoda, wysoka kobieta, której urody nie szpeciła mała blizna nad brwią.

- Przepraszam, że pana nachodzę, ale powiedziano mi, że jest pan największym ze znawców historii opactwa i samego Sulejowa... Posiada pan też rzadki zbiór dokumentów...

Uśmiechnął się:

- Owszem, od lat zajmuję się badaniem dziejów tych stron. A i dokumentów, i zwykłych papierzysk, nagromadziło się przez ten czas sporo... Wybaczy pani, że ze starczej ciekawości spytam, skąd u pani to zainteresowanie opactwem i osadą?

Odpowiedziała z uśmiechem:

- Właściwie interesuje mnie jeden dokument, na który być może trafił pan w swych poszukiwaniach. Chodzi mi o testament rycerza Jędrzeja Baldaricha-Bałdrzycha...

- A czemuż to właśnie ten dokument panią interesuje?

Opuściła oczy jakby w nagłym odruchu żalu:

- Jestem ostatnią z rodu Bałdrzychów... - szepnęła.

Starzec milczał długą chwilę przyglądając się uważnie swemu gościowi. Wreszcie odezwał się również zniżając głos:

- To dziwne, co pani mówi, rycerz, Jędrzej Baldarich-Bałdrzych umarł bowiem bezpotomnie...

Mimo opanowania ogień uderzył jej na policzki. Wybiegła trzasnąwszy drzwiami.

Stary człowiek patrzył za nią ze smutnym uśmiechem.

I długo w noc, która nadeszła, leżał bezsennie, wpatrzony w płomyk naftowej lampy.

 

Następny dzień minął w spokojnej samotności. Dopiero późnym wieczorem, gdy gospodarz izdebki ukończył szkic o opacie Ottonie Schenkingu i miał już zdmuchnąć lampę przed snem, zauważył, że wolno porusza się klamka u drzwi. Tym razem na szczęście zamkniętych. Znów serce skurczył mu strach, a pot wystąpił na czoło. Podreptał ku drzwiom wołając:

- Kto tam?!

Milczenie.

A potem łoskot nóg zbiegających po drewnianych schodach wieży. Rzucił się do okna:

- Boże!

W mroku pod murem bielały sylwetki w cysterskich habitach...

Chwiejnym krokiem wrócił do stołu i pojaśniwszy lampę sięgnął po papier i pióro. Zaczął kreślić litery drżącą ręką:

 

Tomaszu! Proszę cię o pomoc...

 

I tak oto w bezpiecznym cieple mego mieszkanka na warszawskim Starym Mieście ukazały mi się przeżycia profesora Herakliusza Pronobisa w smaganych listopadowym wichrem ruinach sulejowskiego opactwa. Miejsce to było bliskie memu sercu, bo korzystając ze zdrowotnego urlopu w Ministerstwie Kultury i Sztuki, a raczej jemu na przekór, pracowałem teraz nad od dawna odkładanym dziełkiem o opatach sulejowskich.

Na szczęście profesor nie stracił nic ze swego ducha badacza i po opisie „tajemnicy mnichów” i „nieznajomej” powrócił do informowania mnie o swych pracach:

 

Znalazłem w kościele miejsce, gdzie spoczęły doczesne szczątki opata Ottona Schenkinga, godnego jak najbardziej poczesnego miejsca w Twoim dziele.

Jakże dzieje Schenkinga, biskupa wygnanego z Inflant, który w Sulejowie znalazł schronienie, przypominają mi mój własny los tułacza! I ja przecież skryłem się w opactwie, aby uniknąć prześladowań. A choć ono jest już tylko smutną ruiną - czyż i ja nie jestem już tylko ruiną człowieka?

Od pół roku nie miałem w ręku gazety. Czy jeszcze trwają ataki na moją książeczkę o ekslibrisach polskich? Nie wiem i jestem szczęśliwy, a Tobie dozgonnie wdzięczny za pomoc w uzyskaniu „zakwaterowania” w mauretańskiej wieży opactwa! Podziękuj też w moim imieniu mistrzowi Natanielowi. Już ja dobrze wiem, od kogo pochodzą te bezimienne przekazy, zapewniające mi spokojny byt!

Lecz nie mógłby on być taki spokojny, gdyby nie pomoc owych trzech harcerzy, których mi przedstawiłeś! Przynoszą mi zakupy ze sklepiku i opał z komórki, pomagają w uprzątnięciu komnatki. Dbają też, bym miał zawsze świeżą wodę, papier i atrament, a moja lampa - naftę.

Nazwałem ich Trzema Urwisami, zwierzają mi się bowiem niefrasobliwie ze swych, dokonywanych na mieszkańcach Sulejowa, licznych figli tak pozbawionych prawdziwego zła, które zaraża naszą młodzież. Chyba mnie, staremu, wybaczą to określenie.

Chciałbym Cię jeszcze raz zobaczyć koniecznie! A nie wiem, czy serce moje przetrzyma jeszcze raz podobne do niedawnych przeżycia. Na samo wspomnienie białych twarzy mnichów doznaję okropnego strachu. To nie są ludzie żywi! Czemu się zresztą nie dziwię, bo czyż całe opactwo nie jest jednym wielkim cmentarzyskiem cystersów?

Wybacz, chora jest moja wyobraźnia, a w sercu coraz częściej kluje złamana szpileczka lęku. Portret opata Barnarda patrzy na mnie ze ściany gorejącymi oczyma, a twarz opata jest taka blada... I znów wydaje mi się, że ktoś - może śmierć - porusza klamką mojej komnatki.

Zawsze Twój

Herakliusz Pronobis

 

PS Lecz jeśli to wszystko jest tylko grą wyobraźni? Przecież duchy czy upiory nie muszą używać klamek.

H.P.

 

Ciężko zrobiło mi się na sercu po przeczytaniu listu starego profesora. Postanowiłem, że jak będę mógł najszybciej pojadę z mistrzem Natanielem do Sulejowa i ruin jego opactwa, Tej położonej nad Pilicą ozdoby Równiny Piotrkowskiej, gdzie znalazł schronienie profesor Herakliusz Pronobis, dawny asystent na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, któremu wojna przerwała świetnie zapowiadającą się karierę naukową i zabrała rodzinę. Cudem ocalał tylko zbiór ekslibrisów, o których to ostatnio, przy pomocy swego dawnego ucznia i przyjaciela, mistrza Nataniela, wydał książeczkę. Ta jednak miast radości przysporzyła mu tylko zmartwień z powodu prasowej nagonki. Przed nią to zamknął się w swym ukochanym Sulejowie, który zawdzięczał mu wiele, bo i wnikliwe badania historii osiadłych tu cystersów, i założenie izby regionalnej z naprawdę unikatowymi zbiorami, prawdziwej dumy miasteczka.

Z Sulejowa nadszedł też drugi list, już samym widokiem przywołujący uśmiech, jego nadawcami byli bowiem, jak napisano na odwrocie koperty nieco kulfonowatym pismem: „Harcerze - Urwisy z Sulejowa”.

 

Czołem, druhu Tomaszu!

Oto kolejny raport:

Naprawdę z radością odwiedzamy Profesora, który nazwał nas - zasłużenie - Urwisami. Pomagamy mu trochę, ho ciężko mu się wspinać po stromych schodach baszty. Ale przed kilkoma dniami zszedł i pofatygował się, dla nas oczywiście, do Izby Regionalnej, gdzie starał się - i to skutecznie - obudzić w nas miłość do naszej ziemi sulejowskiej.

Może kiedyś będę studiować etnografię? A już na pewno opatrzę swój księgozbiór ekslibrisami, których zbiór pokazał nam przedwczoraj Profesor. Jarek i Marek też to planują, ale na razie tylko sprzeczamy się, czyj projekt ekslibrisu lepszy.

Ale to, druhu, nieważne! Ważne, że po okolicy kręcą się jacyś faceci, którzy mówią, że są zakonnikami, i żeby im ludzie oddawali różne stare rzeczy, bo to święta własność zakonu. Czasem też kupują te rzeczy. Jeżdżą też często obce wozy, a najwięcej ich z Łodzi i jej okolic, bo taką mają rejestrację - to mówił Jarek, który zna się na tym; dziwak, bo sobie obce numery zapisuje do zbioru.

O tym wszystkim chcieliśmy powiedzieć Panu Profesorowi, ale leży chory, piszemy więc do druha, a Jemu powiemy później. Bo staranie o Niego musi być naprawdę prima, żeby zasłużyć na tę wycieczkę do Nieborowa, którą nam druh obiecał. I tak byśmy dbali o Profesora, bo jest tego wart!

Właśnie przyszedł Marek i powiedział, że widział jakąś obcą damulkę na klasztornym wzgórzu, przy ruinach. Dziwne to, bo teraz nie sezon na turystów. Zaraz wsiadła do samochodu, chyba volvo, i odjechała. Numeru auta jednak zapisać nie zdążył!

Kończę, bo idziemy do Profesora, a list pisaliśmy u mnie w domu, czyli u Urwisa Piotra.

Czuwaj, druhu Tomaszu!

 

Uśmiechnąłem się raz jeszcze:

- Dobrze, że profesor ma tych chłopców przy sobie!

Bo coś dziwnego zaczęło się w Sulejowie dziać. Dziwnego i niebezpiecznego dla starszego pana, czuwającego w swej samotni na wieży.

Postanowiłem udać się do mistrza Nataniela, który był i moim, choć dużo starszym ode mnie, przyjacielem.

Już my wspólnie coś wymyślimy!

ROZDZIAŁ DRUGI

CZY MISTRZ NATANIEL UDZIELI POMOCY • KRÓLEWICZ I ŻEBRAK • KIM JESTEŚ HERAKLIUSZU • DZIENNIKARSKIE HIENY • ZŁE WIEŚCI PRZYCHODZĄ NAGLE

Przyznam, bijąc się w wątłą pierś skromnego urzędnika Ministerstwa Kultury i Sztuki, że mistrzowi Natanielowi zazdrościłem nie tyle talentu, co niezależności, jaką dawało mu nazwisko i tytuł jednego z największych współczesnych polskich poetów. Jako właściciel budzącego śmiech wehikułu zazdrościłem mu piękna linii jego najnowszego cadillaca; jako mieszkaniec kawalerki zazdrościłem wspaniałości willi; jako piorący sobie codziennie skarpetki zazdrościłem kamerdynera. Poza tym jednak byliśmy serdecznymi przyjaciółmi!

W strzyżonym na sposób francuski ogrodzie Nataniela szkliła się opleciona bluszczem altana, gdzie ukryta dyskretnie pośród ciemnozielonego listowia tabliczka głosiła: „Świątynia dumania królewicza i żebraka”.

Gdy przed laty zapytałem, jak należy ten napis rozumieć, mistrz burknął opryskliwie:

- W życiu, drogi Tomaszu, raz się jest królewiczem, raz żebrakiem. Czyżbyś nie czytał Marka Twaina?

Cóż mogłem odpowiedzieć na takie dictum? Cóż mogłem odpowiedzieć na nurtujące mnie pytanie: dlaczego świątynia dumania wielkiego poety pełna jest pięknie oprawionych baśni, legend i powieści dla dzieci i młodzieży?

Na to pytanie odpowiedział mi sam mistrz po kilku spotkaniach:

- Tak, Tomaszu. Nie ma nic cudowniejszego, niż mieć doświadczenie dorosłego, a wyobraźnię dziecka...

- A kto jest królewiczem: dorosły czy dziecko? - podjąłem wyzwanie.

Mistrz odwrócił się bez słowa.

 

I teraz oto stałem przed misternie kutą w metalu furtką jego willi... Trzy razy zastukałem mosiężną kołatką w kształcie lwiej głowy, która, połączona z elektrycznym dzwonkiem, dała znać mieszkańcowi willi o moim przybyciu. Furtka otworzyła się bezdźwięcznie... I oto już wstępowałem na marmurowe schody, otwierałem przeszkolone drzwi i w obszernym holu oddawałem zwyczajowy hołd kolekcji lasek i regałom, gdzie wypiętrzały się oprawne - może nawet w półskórek? - roczniki przedwojennych i starszych pism literackich.

U stóp mahoniowych schodów wyścielonych purpurowym chodnikiem czekał na mnie ogrodnik, kamerdyner, stróż spokoju domu - jednym słowem totumfacki mistrza - Konstanty (dla mnie: wuj Konstanty). Ubrany w nienaganną czerń i o równie nienagannie przygładzonych, siwych aż do bieli, włosach.

Odbierając ode mnie kurtkę, bez słowa podniósł palec ku górze. Był to znak dla wtajemniczonych, że mistrz pracuje „u siebie”.

Wspiąłem się na schody i cicho stąpając przez wyłożony ciemną boazerią korytarz o tajemniczych reliefach stanąłem wreszcie przed drzwiami pracowni. Zastukałem trzy razy.

- Wlazł! - ozwał się gromki głos mistrza, tak przerażający dla stawiających tu pierwsze kroki. Na szczęście nie zaliczałem się do nich, więc wlazłem.

Nataniel poderwał się zza stołu, przy którym pracował i, jak zwykle, zastosował wobec mnie swoją ulubioną sztuczkę, dzięki której wchodzący czuł się jako gość jedyny i oczekiwany, o którym mistrz myślał cały czas od ostatniego spotkania. Bez słowa wstępu kontynuował ostatnią rozmowę z gościem (a pamięć miał wyśmienitą!):

- Tomaszu, Sulejów został założony u przeprawy przez Pilicę już w pierwszej połowie XII wieku! A w latach 1176-1177 założono na niedalekim Przyklasztorzu opactwo cystersów! Rację masz mówiąc, że dopiero w XIII wieku uzyskał prawa miejskie, ale utracił je w 1870 roku, by odzyskać je dopiero w 1927 roku! Tak ważne dla ciebie opactwo cystersów ufundował książę Kazimierz Sprawiedliwy, najmłodszy syn Bolesława Krzywoustego! Co do opatów sulejowskich, to poddaję się, ty wiesz o nich wszystko!

Po chwili zasiadłem w jednym z ogromnych skórzanych foteli przy stoliku w rogu pracowni. A mistrz już wyciągał ulubionego popularnego i przypalał go nie poczęstowawszy mnie nawet. Zaprawdę ten wielki człowiek umiał zdumiewać!

Teraz należało odczekać, aż Nataniel udelektuje gardło i płuca smrodliwym dymem. Rozejrzałem się nie wiedzieć po raz już który wokół: gabinet mistrza równał się swą prostotą z celami opatów cysterskich. Regały pod sufit z księgami i książkami. Ogromny stół zarzucony papierami pod światłem lampy z metalową osłoną. Na parapecie wpół przysłoniętego brązową pluszową kotarą okna stało samotne drzewko szczęścia za stołem nowoczesne, ale raczej używane przez maszynistki niż poetów, krzesło; obok pulpit ze staroświecką maszyną. Jak zawsze zadziwiał mnie brak telefonu, faksu czy komputera z drukarką. A wiedziałem, że gdzieś w tej ogromnej willi są!

Na ścianie naprzeciw stołu gotycki krucyfiks, wciąż przerażający mnie swym bólem i krzykiem. Ale obok tania kopia „Skrzypiec” Picassa. O tym obrazie mistrz mawiał, że jego nieład barw i elementów cudownie oddaje nieład naszego świata.

Wyjąłem z kieszeni list profesora.

Im dłużej go czytał, tym większy lęk widziałem w jego mądrych oczach. Rzucił list na stół i sięgnął po nowego papierosa. (Tym razem mnie poczęstował - ale odmówiłem.) A więc sprawa wyglądała poważnie...

- Oni czegoś od niego chcą. A chcąc tak bardzo, nie zawahają się zabić! - wykrztusił wreszcie.

Podałem mu list Urwisów.

Czytając go uśmiechnął się mimo woli:

- Przepyszny! Takiego listu dawno nie miałem w ręku!

Spoważniał:

- Dobrze, że choć tych Urwisów ma przy sobie, zanim do niego dotrzemy!

- Jedziesz więc?

Wzruszył z lekka pogardliwie ramionami

- A ty myślałeś, że jak postąpię?

I znów pogrążył się w myślach:

- Ta trójka może jest w jakiś sposób rekompensatą zesłaną przez los za synów, zabitych wraz z jego ukochana żoną przez Sowietów. Bo dotychczas los grał z nim w kotka i myszkę... Patrz on, Żyd zakochuje się w katoliczce. Najprawdopodobniej z miłości do niej zmienia wyznanie. Staje się wyklętym przez swoich i niechętnie przyjmowanym przez środowisko żony. Rodzi mu się trzech synów; kariera naukowa też rozwija się pomyślnie. Przychodzi wojna: śmierć żony i dzieci. Nawet nie wie, gdzie są ich groby... Ale po wojnie próbuje zacząć jeszcze raz - choć już bez marzeń o życiu rodzinnym. Podejmuje pracę naukowca, wykładowcy. Zaczyna, piąć się w górę... i wtedy stalinizm bierze się za takich jak on: uczonych ze Lwowa, z Wilna, za katolików z wyboru. Jeszcze, z rozpędu czy przypadku, dostaje profesurę... i zaraz traci wszystko. Wdzięczny może być tylko, że nie kończy za kratami! Lata mijają w ubóstwie i zapomnieniu. Wreszcie może wydać swą książeczkę o ekslibrisach polskich - skromny owoc tylu lat pracy. Ale okazuje się, że choć wszystko się zmieniło, że mamy już trzecią Rzeczpospolitą, to czerwoni wciąż jeszcze mają długie ręce. Rozpoczyna się nagonka, warta nie wiedzieć jakiego dzieła, a nie tej prawie broszury! Łatwo domyśleć się, że była ona tylko wygodnym dla kogoś pretekstem, ale ofiarą padł właśnie on. Stary, nie wadzący nikomu, mądry. A teraz? Gdy próbował się wyleczyć z tej chyba ostatniej już rany? Teraz zaczynają się jakieś niezrozumiałe napaści, zastraszania! Czy tego jeszcze trzeba temu nieszczęśliwemu staremu człowiekowi?!

Wyciągnąłem z kieszeni spodni wycinek z gazety:

- „Rodowód zbierania ekslibrisów sięga czasów feudalnych. Zwyczaj ich nalepiania i zbierania jest pełnym wyrazem owego charakterystycznego dla posiadaczy silnego poczucia własności... Nalepianie ekslibrisów, owo znaczenie książek piętnem prywatnej własności wymaga potępienia!”

- Tomaszu! - wzdrygnął się mistrz. - To jeszcze dzisiaj tak się pisze?...

Wzruszyłem ramionami:

- Tak. I jeszcze „ciekawiej”.

Nataniel przez chwilę oddychał ciężko, wreszcie odezwał się przerywanym głosem:

- Pamiętasz obraz Piotra Bruegla „Ślepcy”?

- Jak go nie pamiętać, gdy się choć raz widziało?

- Otóż zbliżamy się do klęski... Jak tych sześciu ślepców napotykamy na swej drodze strumień, przed którym nie mogą ostrzec nas niewidzące oczy... Pierwszy ślepiec wpada w strugę, następny upada na niego, a chcąc odzyskać równowagę szarpie za laskę trzeciego, który też upada... Czwarty w przeczuciu niebezpieczeństwa wypuszcza z ręki kij, jego jedyne oparcie i rozwiera usta w krzyku rozpaczy, a może przerażenia... Dwaj następni idą spokojnie nieświadomi tego, co spotka ich za chwilę... Oto tajemnica otaczającego nas świata!... Jak ślepcy zbliżający się do strumienia! Oto potyka się o ludzi jeden z największych polskich bibliografów i znawców ekslibrisów, Herakliusz Pronobis. Oto poeta Nataniel rozwiera usta w krzyku rozpaczy... A dalsi idą spokojnie...

- A ja kim jestem? - wtrąciłem cicho.

- Tomaszu... - zaczął po dłuższej chwili mistrz - zostań przy swojej historii, przy antykach, dziejach opatów sulejowskich. Zaś w najtrudniejszych chwilach czytaj Królewicza i żebraka Marka Twaina. Raz się jest bowiem królewiczem, a raz żebrakiem. Ty jeszcze możesz pozostać królewiczem swojej pracy...

- A Herakliusz...

Przerwałem, bo do pracowni wszedł bez pukania - co było jego przywilejem - wuj Konstanty i podał mistrzowi blankiet telegramu.

Ten przeczytał go i poderwał się z fotela, upuszczając papier. Schyliłem się i podniosłem go. Wiadomość brzmiała:

 

W nocy zmarł nagle Herakliusz Pronobis. Zawał serca. Pozostawił prośbę, by zawiadomić. Gmina w Sulejowie.

ROZDZIAŁ TRZECI

RUINY OPACTWA • POGRZEB HERAKLIUSZA PRONOBISA • CZY KTOŚ MÓGŁ ZABIĆ NASZEGO NAUCZYCIELA • OSTATNIA WOLA PROFESORA • CZY ISTNIEJE TESTAMENT RYCERZA JĘDRZEJA BALDARICHA-BAŁDRZYCHA • VOLVO I CZARNA DAMA • MUSIMY LICZYĆ TYLKO NA SIEBIE

Sulejowskie opactwo cystersów rozpościera się w zakolu Pilicy, na tarasie prawego brzegu, skłaniającego się łagodnie ku rzece. Jest to wiekowa budowla, której początki sięgają 1176 roku. Podczas trwającej stulecia rozbudowy przybrała kształt nieregularnego wieloboku murów obronnych i przyrosłych doń domostw oraz wieżyc i baszt. Dziś, przemieniona w bezkształtne rumowisko, obejmuje szeroki plac porosły trawą na gruzach i wiekowymi drzewami, przy których trwa romański kościółek z przytuloną pozostałością zabudowań klasztornych - kapitularzem i krużgankiem. Reszta klasztoru rozsypała się w ruinę. To tutaj, w pseudomauretańskiej baszcie dopełniał swych dni profesor Herakliusz Pronobis.

Ja zaś skierowałem swój wehikuł bezpośrednio do położonego na drugim brzegu rzeki Sulejowa.

Należy chyba nadmienić, że mistrz Nataniel gorąco nalegał, abyśmy w podróż nad Pilicę wyruszyli jego cadillakiem i dopiero po opisaniu przeze mnie wybojów tamtejszych szos ustąpił, nie bez pewnej niechęci sadowiąc swe godne kształty w moim odrapanym pojeździe.

W Urzędzie Gminy poinformowano nas o okolicznościach zgonu profesora, przedstawiając stosowne świadectwo, wystawione przez miejscowego lekarza. Opinię o naturalnej śmierci naszego przyjaciela podzielano również w sulejowskiej siedzibie policji.

Nasze prośby o sekcję zwłok czy dodatkowe oględziny miejsca śmierci Pronobisa traktowano wszędzie jako dziwactwa gości ze stolicy.

- Brak podstaw - mówiono.

Pozostało nam tylko wybrać miejsce pochówku przyjaciela.

Pamiętając o jego napomknieniach, odszukaliśmy z Natanielem w północno-zachodnim narożu murów cmentarz dawnych mnichów.

Władze Sulejowa, których przedstawicielem był ojciec jednego z Urwisów - Piotra, nie stawiały przeszkód. Również tamtejszy proboszcz poparł ten wybór.

Tak więc na ostatni spoczynek udawał się starzec w naprawdę godne miejsce, nad którym górowała wieża attycka, czworoboczna i kształtna, ze zwieńczeniem attykowym i fragmentami kamiennych kroksztynów. Jej szczyt zdobiły półkoliste grzebienie kute w kamieniu na przemian z trójkątnymi zębami....

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl