They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

018 - Pan Samochodzik i Bursztynowa Komnata t.2 - Szumski Jerzy, Pan Samochodzik - 119 tomów

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JERZY SZUMSKI

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK I...

 

BURSZTYNOWA KOMNATA

 

 

TOM II

KRZYŻ I PODKOWA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

1998

* * *

 

- Może jeszcze kawy? - dyrektor stadniny w Rzecznej koło Pasłęka, Grzegorz Foremniak, spojrzał na swego gościa.

- Ależ chętnie - uśmiechnął się przybyły. Mógł liczyć około trzydziestu lat. Dziwnie opalony jak na tę porę roku ubrany był w kurtkę i spodnie z grubego dżinsu. Na nogach miał wysokie buty, zwane kowbojkami, z maleńkimi ostrogami. Na wieszaku w rogu gabinetu wisiał gruby płaszcz z wielbłądziej wełny i kapelusz stetson. Filiżankę z kawą trzymał gość dziwnie, w obu dłoniach. Jakby chciał je ogrzać.

Dyrektor pokręcił głową:

- Że też zachciało się panu akurat siwka. To rzadka maść wśród koni wielkopolskiej rasy, które, jak pan wie, hodujemy.

Mężczyzna podniósł wzrok znad filiżanki. Miał jasne, jakby zmęczone oczy:

- Umówiliśmy się przecież przez telefon, że ma pan takiego konia...

- Ależ mam, mam - zamachał rękoma dyrektor i sięgnął po słuchawkę. - Andrzej? Niech wyprowadzą Atosa na padok. Klient już czeka - odwrócił się do przybyłego. - Ma pan szczęście, że udało się panu trafić na siwka. Jeszcze raz powtarzam. Tylko pozwolę sobie doradzić, by uważał pan na Atosa. Przynajmniej na początku. To nerwowy koń. Ma swoje humory.

Gość zaśmiał się:

- A któż ich nie ma? Będziemy z Atosem pasować do siebie!...

Dopiero teraz Foremniak dosłyszał w głosie przybyłego obcy, miękki akcent. Ale czas już było wychodzić do konia.

Pod ścianą korytarza gość podniósł leżące na kilku jukach siodło i uprząż. Dyrektor postanowił niczemu się nie dziwić. Wyszli przed budynek.

Padok obiegał piękny siwek potrząsając od czasu do czasu łbem. Kilku masztalerzy i stajennych wsparło się o drągi. Ciekawiło ich, jak też ten obcy poradzi sobie z Atosem. Jakby na powitanie nadchodzących koń wspiął się na tylne nogi i zarżał chrapliwie.

- A nie mówiłem, że cudo - szepnął dyrektor. - Ogierek, sześć lat.

Gość bez słowa odwiązywał od siodła cienką linkę. Jeszcze raz sprawdził jej zwoje i przesunął się zwinnie pod belką ogrodzenia na padok.

- Te, kowboj, uważaj, bo jak mu podpadniesz pod kopyto, to bez biletu wrócisz do swojej Ameryki! - zaśmiał się jeden z masztalerzy na widok lassa w ręku obcego.

Koń widząc podchodzącego doń człowieka wrył się kopytami w ziemię. Znieruchomiał. Tylko stulone uszy i drżenie skóry świadczyły o zdenerwowaniu zwierzęcia. Gdy wreszcie człowiek był prawie o krok, koń ostro ruszył na niego szczerząc zęby. Mężczyzna odskoczył na bok i gdy koń przebiegał obok niego pętla lassa spadła na siwą szyję ogiera. Koń chrapnął, rzucił łbem i wierzgnął, ale jego pogromca zdążył się już odsunąć na bezpieczną odległość lassa. Ogier wspierał się na tylnych nogach...

- Heja... heja... - mówił miękko jego pogromca, jednocześnie skracając lasso.

I stał się cud, który długo jeszcze będzie pamiętany w dziejach stadniny. Otóż Atos, znany dobrze ze swoich humorów, a nawet podstępnej złośliwości, zaprzestał wierzgania czy innych prób ataku na swego poskromiciela. Stanął spokojnie przy ogrodzeniu, strzygąc uszami w sposób, który znawcy koni określiliby jako przyjazny. Jego nowy właściciel sięgnął do kieszeni i podszedł wyciągając rękę.

- Ostrożnie! To bydlę potrafi ugryźć! - krzyknął chłopak stajenny. Ale jak się okazało niepotrzebnie. Atos z wyraźną przyjemnością chrupał bowiem podsunięte mu pod pysk kostki cukru.

- Podajcie mi siodło i uprząż - rzucił przez ramię do widzów przybyły tuląc łeb konia. Ten, po skończeniu cukru, zdawał się szukać go miękkimi wargami w zakamarkach kurtki.

Oczywiście, po tak niespodziewanie nawiązanej przyjaźni, Atos pod jeźdżcem nie mógł się zachować nieprzyzwoicie, na co zresztą liczyli niektórzy z obserwatorów. Ot, kilka wierzgnięć, podskoków na czterech nogach w górę, ze dwa razy stanięcie dęba. Z takimi wybrykami jeździec poradził sobie bez trudu. Zresztą co za jeździec! Nieczęsto Rzeczna takich widywała w swej długiej historii. Ledwo wskoczył na siodło, a przestali istnieć oddzielnie człowiek i zwierzę. Przed oczyma zdumionych, a fachowych przecież widzów, narodził się mityczny półczłowiek, półkoń - centuar. Zdawało się (no, może poza kilkoma momentami), że jeździec trzyma uzdę tylko dla ozdoby, a mądry Atos odgaduje jego rozkazy. Jeszcze tylko próby chodów konia i nazwany kowbojem zeskoczył z siodła rzucając uzdę stajennemu:

- Oprowadź go trochę. Niech się ochłodzi...

Gdy przybysz wszedł z dyrektorem do budynku stadniny, obecni na ujeżdżalni słyszeli ponoć, jak Atos zarżał za swym nowym panem, jakby z żalu, że go już nigdy nie zobaczy.

- No, no - pokręcił głową z podziwem dyrektor, gdy weszli do gabinetu - że tak pan sobie z tym nerwusem Atosem poradził. Gdybym tego nie widział!...

- Jakoś mnie te zwierzaki lubią - zaśmiał się gość. - Zresztą od dziecka wychowałem się wśród nich na rancho mojego ojca - zatarł ręce.

- Ojej - zatroszczył się Foremniak - a ja nawet nie zwróciłem uwagi, że pan płaszcz tutaj zostawił! Panno Krysiu! Dwie kawy i to wrzące! Piorunem!

- A póki co, to może załatwilibyśmy formalności? - gość sięgnął do kieszeni. - Proszę, tu mój paszport. A tu 15 000 złotych. Przyznam, że za takiego konia to niewielka cena.

- Cieszę się, że panu spodobał się ot tak, od pierwszego wejrzenia. W przyszłości też nie sprawi panu kłopotu. To dla nas zaszczyt, że, pan wybaczy, kowboje przyjeżdżają do nas wybrać sobie konie.

- Kowboj? - zaśmiał się Amerykanin. - Cóż, chyba mogę się tak nazywać. Ale moi przodkowie zawędrowali do Teksasu z Podola, czyli z Polski. Mustangi mustangami, ale zwyczaje polskie w mojej rodzinie zachowano.

- Właśnie - uśmiechnął się dyrektor - nawet mówi pan świetnie po polsku. Ten ledwo słyszalny obcy akcent. Myślałem, że pochodzi pan z bliższych stron. Ale chłopak, który nazwał pana kowbojem, rozpoznał pana po stroju szybciej niż ja!

Podpisano stosowne dokumenty i John Sikora stał się pełnoprawnym właścicielem sześcioletniego ogiera rasy wielkopolskiej - Atosa, po matce Bajce i ojcu Elewie.

- Kiedy mam oczekiwać samochodu czy też przyczepy po Atosa? - spytał dyrektor.

- Nigdy, drogi dyrektorze - zaśmiał się Sikora - przytroczę tylko juki do siodła i w drogę!

- Ależ teraz zima - zdumiał się Foremniak. - Samo wyżywienie...

- Wiem, wiem - uniósł rękę Teksańczyk - taki ogier to minimum osiem kilo owsa i tyleż samo trawy lub siana dziennie. Ale niech mi pan wierzy, że podczas naszej wędrówki Atosowi nie grozi śmierć głodowa ani przeziębienie.

Mimo tych zapewnień Sikory dyrektor nieufnie przyglądał się, jak ten juczy Atosa.

Amerykanin siedział już w siodle, gdy Foremniak podając na pożegnanie rękę spytał:

- A czy mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego tak zależało panu na koniu siwej maści?

Gość odsunął z czoła kapelusz:

- Bo powiedziane jest:

 

I ujrzałem:

oto biały koń,

a siedzący na nim miał łuk.

I dano mu wieniec,

i wyruszył jako zwycięzca,

by jeszcze zwyciężać.

Dyrektor cofnął się zdumiony:

- Gdzie zapisano te strofy?

Jeździec podniósł kołnierz płaszcza:

- W Apokalipsie świętego Jana.

Atos ruszył powoli w zapadający mrok, gdzie z ołowianej barwy nieba sypały się drobne gwiazdki śniegu.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

NIESPODZIEWANA KONFERENCJA PRASOWA • FAŁSZYWY FOTOREPORTER • ŁAPAĆ BATURĘ • CZY UDA SIĘ ODTWORZYĆ UTRACONĄ MAPĘ

 

 

Po powrocie z Górowa Iławckiego ulokowaliśmy wraz z panem Tomaszem jego naburmuszoną siostrzenicę w łódzkim ekspresie.

Narzekała, że Murzyn zrobił swoje i Murzyn może odejść, ale pan Tomasz był nieubłagany i nie miał zamiaru przedłużać Zośce wakacji. Ja pomachałem jej ręką, na co młoda dama odpowiedział mi pokazaniem języka i tak się rozstaliśmy.

Wsiedliśmy z szefem do Rosynanta i pojechaliśmy do mnie, by przy mocnej kawie i wonnej herbacie jeszcze raz obejrzeć starannie mapę ukrywającą tajemnicę - jak przypuszczaliśmy - Bursztynowej Komnaty.

- I co pan sądzi? - spytałem nabijając fajeczkę. - czy cudo z jantaru jest ukryte w miejscu zaznaczonym tym krzyżykiem? A może niemiecki napis “Ona jest tu” dotyczy jakiegoś innego skarbu?

Szef łyknął kawy z widoczną przyjemnością i milczał przez chwilę.

- Widzisz, Pawle - odezwał się wreszcie z lekką ironią - już zastanawiasz się, czy tam ukryto Bursztynową Komnatę lub inne skarby, a przecież nie wiesz jeszcze, gdzie to zaznaczono ów czerwony krzyżyk. Mapa jest przecież, jak to się mówi, “ślepa”: bez nazw i wskazówek

- Myślałem, że pański znajomek kartograf... - bąknąłem zażenowany.

- Oczywiście, że zwrócimy się i do niego - skinął głową pan Tomasz. - Tymczasem pozwolę sobie pomarzyć. Otóż, Pawle, ten brzeg morski i rozpoczynające się tu wzgórza wydają mi się przypominać... tak... brzeg Zalewu Wiślanego i Wzniesienie Elbląskie... Masz jakąś “normalną” mapę tamtych stron?

Na szczęście miałem taką.

- Jeśli się pan nie myli - spojrzałem sponad porównywanych map - to Bursztynowa Komnata ukryta jest na jednym ze wzgórz pod Kadynami, słynnymi ze swej stadniny.

- Cóż, każdy może się mylić - rozłożył ręce szef, ale widać było, że jest z siebie zadowolony. - Tak czy nie, pomoc kartografa wydaje mi się niezbędna.

- Jutro więc do Zbyszka czy jak tam na imię ma pański przyjaciel kartograf.

Ku memu zdziwieniu szef zachichotał:

- Obawiam się, że jutro nie będziesz miał na to czasu.

- A to dlaczego?

- Dlatego, że nieoceniony nasz wódz, dyrektor Jan Marczak, przygotował w tajemnicy przed tobą konferencję prasową pod smakowitym tytułem “Ostateczne rozwiązanie tajemnicy Bursztynowej Komnaty”.

Zaniemówiłem.

Pan Tomasz popatrzył w zadumie przez okno:

- Obawiam się tylko, że to “ostateczne rozwiązanie” może okazać się przedwczesnym, a co gorsza omyłką... W każdym razie trzymaj się, Pawełku!

Postanowiłem trzymać się! I to mocno!

Przed snem jeszcze raz przejrzałem notatki, zastanawiając się, jakie to pułapki może szykować na nieuważnego brać dziennikarska. Zresztą, uspokoiłem się szybko, bo już na tyle zdołałem poznać dyrektora Marczaka, by wiedzieć, że główną postacią konferencji będzie on sam.

 

Następnego dnia ogoliłem się starannie i ubrany w co bardziej odświętne szaty ruszyłem Rosynantem do ministerstwa.

Prawie od progu witał mnie dystyngowanie ubrany a rozpromieniony Marczak:

- Ach, panie Pawle, co za sensacja! Najpoważniejsze pisma przysłały swych przedstawicieli. Nie brak też radia i telewizji! A mapa? Gdzie ta słynna mapa?

Weszliśmy do mego pokoju.

- Oto i ona - rozwinąłem zszarzały rulon na stole.

- A ten krzyżyk, to... Panie Pawle! - utonąłem w objęciach dyrektora.

- Pilny telefon, panie dyrektorze - odezwała się od drzwi sekretarka, panna Monika.

- Ja zaraz! Za minutkę! - zawołał Marczak i wybiegł z pokoju.

- Pan dyrektor prosi - usłyszałem rzeczywiście po niedługiej chwili w słuchawce telefonu głos panny Moniki.

I wtedy ja... głupiec... ale po kolei! Udzieliło mi się widocznie podniecenie Marczaka, bo wychodząc z pokoju nie zamknąłem drzwi na klucz. Na korytarzu minął mnie jeden z przygotowujących się do konferencji fotoreporterów. Brodaty i długowłosy brunet, z przewieszoną przez ramię charakterystyczną torbą. Jego sylwetka wydała mi się znajoma, ale nie przypominałem sobie żadnego zaprzyjaźnionego kudłatego fotoreportera.

- Zaraz zaczynamy - poderwał się na mój widok zza swego biurka dyrektor. - Niech pan jeszcze raz pokaże tę mapę, panie Pawle!

Lekko wzruszyłem ramionami:

- Została u mnie w pokoju.

- Jak to?!

- A tak to, że panna Monika nie przekazała mi, bym przyniósł ją do pana. To się naprawi - sarknąłem odwracając się do drzwi, bo nie lubię, jak ktoś traktuje mnie jak chłopca na posyłki.

Zły szarpnąłem klamkę drzwi mego pokoju i... zamarłem! Biurko, na którym powinien leżeć rulon mapy, było puste!

Teraz już wiecie, dlaczego nazwałem siebie głupcem!

Jeszcze w “geście rozpaczy” wpadłem do pana Tomasz:

- Nie brał pan przypadkiem mapy z mego pokoju?

- Nie - popatrzył na mnie zdziwiony i głos jego zabrzmiał niepokojem: - Zginęła? Masz choć kopię?!

Uderzyłem się w piersi z siłą godną zrozpaczonego Podbipięty:

- Miałem zrobić ksero! Ale Marczak mnie zagadał!

Spojrzałem przez okno:

- To ten skradł mapę! - zawołałem na widok wskakującego do czerwonej toyoty brodacza.

Pan Tomasz już był przy mnie:

- Skąd wiesz, że to on?

- Bo to Batura!

Pan Tomasz schwycił mnie za ramię:

- Batura? Ten kudłaty brunet?!

Żachnąłem się:

- A od czego sztuczne brody, peruki? Nawet użył barwionych szkieł kontaktowych, żebym nie poznał go po tych jego białych ślepiach!

- Panowie, konferencja! Mapa! - zawołał od drzwi Marczak.

- Nasza mapa odjeżdża w tej chwili czerwoną toyotą - ponuro zwiesiłem głowę. - Wiezie ją znany panu Jerzy Batura. A konferencja? - westchnąłem ciężko. - Cóż, pójdę, przyznam się do winy...

- Nigdzie pan nie pójdzie!

Ze zdumieniem spojrzałem na dyrektora:

- Ależ...

- Żadne ale - Marczak wyprężył mięśnie. W jego oczach dostrzegłem błysk. - To moja wina. Gdybym nie ogłosił o znalezieniu mapy, nie zwoływał konferencji, Batura o niczym by nie wiedział. Wyjdę teraz do dziennikarzy. Zresztą, jeszcze jedna sensacyjna kradzież na tropie Bursztynowej Komnaty ucieszy ich prawie tak samo jak jej odnalezienie... Aha, mapę skopiował pan, panie Pawle?

- Tak się złożyło... - odpowiedziałem cichutko - że nie zdążyłem...

Dyrektor wzniósł gestem grozy pięści nad moją głową.

- Panowie - rozległ się spokojny głos pana Tomasza - jeszcze nie wszystko stracone. Batura mógł sfotografować mapę i zniknąć nie pozostawiając śladu. Tymczasem zabrał ją ze sobą, a póki ją ma, to nie zawadzi go poszukać...

- Poszukać? - popatrzyliśmy na siebie z Marczakiem w zdumieniu.

- No cóż - odchrząknął dyrektor - niech pan, Tomaszu, sobie szuka, ja tymczasem muszę stawić czoła chlubom dziennikarskiego świata - co powiedziawszy wybiegł trzaskając drzwiami.

Popatrzyłem błagalnie na szefa.

Uśmiechnął się lekko i sięgnął po słuchawkę telefonu:

- Cześć, Marku, tu Tomasz. Czy twoi chłopcy nie mogliby się rozejrzeć za czerwoną toyotą? Kierowca (tu cała trudność) albo brodaty brunet, albo jasny blondyn. Raczej to drugie, bo taki powinien figurować na zdjęciu w dowodzie i prawie jazdy. Wystawiono je na nazwisko Batura. Jerzy Batura. Dobrze. Jakby co, to czekam pod telefonem w ministerstwie. A potem? - szef uśmiechnął się niewesoło. - Potem to już będzie za późno...

Siedzieliśmy w milczeniu. Raz tylko przerwanym okrzykami Marczaka, który wpadł jak bomba, na przemian to ciskając gromy na moją głowę, to chwaląc się, jaki to sukces odniósł na konferencji prasowej, podczas której (jak twierdził) nikt nie spostrzegł nawet, że mapy nie ma!

Minęła jeszcze godzina, gdy odezwał się telefon na biurku pana Tomasza. Aż podskoczyłem do niego, ale szef zatrzymał mnie uspokajającym gestem dłoni:

- Tak, słucham - powiedział do słuchawki. - Nie mów! To była jedna szansa na miliard! - przysunął do siebie notatnik i coś zapisywał.

- Tak, Jerzy Batura. Szpital miejski. dzięki, Mareczku. Jak zawsze jesteś niezawodny. Cześć.

Poderwałem się z fotela:

- Co to znaczy: Batura, szpital?...

Pan Tomasz przeciągnął się ze smakiem:

- A to, że nasz przyjaciel wpakował się swoją toyotą pod tramwaj. O, przepraszam, to tramwaj wpakował się na niego. I teraz pan Jerzy Batura kuruje swoją połamaną nogę na oddziale ortopedii szpitala miejskiego. Mam zamiar zaraz tam zadzwonić i dowiedzieć się, czy można obolałego odwiedzić.

Okazało się to możliwe w godzinach wieczornych. Ledwo się doczekałem!

- Ale to wszystko na nic! - gorączkowałem się jadąc do szpitala wraz z panem Tomaszem. - Przecież nie mam żadnego dowodu na to, że to on zakradł się do mego pokoju i zwinął mapę! Wyśmieje nas i tyle!

- Taak - westchnął szef podkręcając ogrzewanie auta - gdy wszystko zawiedzie i perswazja może przynieść pożądany skutek.

Unieruchomiony, z nogą na wyciągu, Batura przywitał nas ironicznym łypnięciem oka spod obandażowanego czoła i salutem oklejonej plastrami ręki.

-Witam serdecznie panów! - skinął nam głową. - Choć przyznam, że nie tak szybko, ba, nawet wcale, panów się tu nie spodziewałem. No, ale nie wziąłem pod uwagę szerokich znajomości pana Tomasza - kiwnął ponownie głową, na który to gest szef odpowiedział uprzejmym ukłonem.

- Domyślam się, że sprowadza tu panów sprawa pewnej mapy - ciągnął Batura. - Obawiam się jednak, że nie będę w stanie zaspokoić ich wymagań, a nawet ciekawości.

- Draniu! - zacisnąłem pięści.

- Drań to brzydkie słowa! - zaśmiał się Jerzy. - Zwłaszcza, gdy dotyka tak samo poszkodowanego.

- Ty i poszkodowany! - nie mogłem wytrzymać.

Pan Tomasz prawie siłą wcisnął mnie w szpitalny taboret:

- Uspokój się, Pawle. Mam wielką ochotę usłyszeć, co też takiego przydarzyło się panu Baturze, że uważa się za podobnie do nas poszkodowanego. Bo nie chodzi tu chyba o to złamanie, które tak boleśnie dotknęło pana, panie Jerzy?

Znów nastąpiła wymiana uprzejmych ukłonów, po której Jerzy zaśmiał się cicho:

- Tak. Noga się zrośnie. Natomiast mapa, której wartość wysoce sobie cenię, tak wysoko, że przedsięwziąłem całą wyprawę, aby sporządzić jej kopię, raczej nie wróci do mnie. A co do wyprawy, to miałem zamiar tylko sfotografować mapę... Tymczasem drogi Pawełek był taki uprzejmy, że... że mapa zmieniła właściciela. Po raz pierwszy...

- Po raz pierwszy? Nie rozumiem!

- Zaraz zrozumiesz, drogi Pawle. A swoją drogą ciekawi mnie, dlaczego nie sporządziłeś kopii mapy?

Poderwałem się z taboretu:

- Skąd wiesz?!

Jerzy pogroził mi żartobliwie palcem, a pan Tomasz uśmiechnął się lekko:

- Brawo, panie Jerzy - zwrócił się do leżącego. - Takich zdolności dedukcyjnych tylko pozazdrościć!

- Ale!... - nie ustawałem.

- Przecież to proste, Pawełku - Jerzy poprawił się na poduszce. - Gdybyście mieli kopię mapy, po co mielibyście się tu fatygować? Najwyżej nasłalibyście na mnie policję, ale i to mało prawdopodobne, bo fant mogłem ukryć, a pozbyć się przebrania to żadna sztuka. A dzięki znajomościom pana Tomasza zaczęliście szybko mnie szukać. Po co ten pośpiech, gdyby kopia mapy była w waszych rękach? Owszem, pośpiech byłby wskazany, ale już w następnych dniach, gdybyśmy ścigali się, kto prędzej odnajdzie Bursztynową Komnatę. Baliście się, że wygram. Tymczasem to wy macie nade mną przewagę. Ale to jest wasza jedyna przewaga - poruszył nogą na wyciągu i skrzywił się z bólu.

Pan Tomasz popatrzył na niego uważnie:

- Czyżbyśmy mieli przez to rozumieć, że i pan nie ma mapy? Że mapa znów zmieniła właściciela?

Jerzy z uznaniem pochylił głowę:

- Pana myśleniu też nic nie brakuje.

- Jak to się stało, że stracił pan mapę? - pochylił się nad leżącym szef.

- Niech mu pan nie wierzy - wtrąciłem. - Blefuje. Albo ze strachu przed policją, albo chce przeczekać chwile, kiedy jest unieruchomiony na wyciągu.

- Wierz albo nie, Paweł - skrzywił się Jerzy - ale wiele z tego co mówię można sprawdzić. Zresztą sprawa jest prosta: obrobili mnie faceci, którzy wyciągali mnie z rozbitej toyoty. Nie bardzo kontaktowałem, to nawet nie wiem, kiedy wyciągnęli mi dokumenty. Torba z aparatem ocalała, bo zaklinowała się pod deską rozdzielczą. A portfel, z którym była mapa, fiu! Ulotnił się!

- Jak pan myśli - spytałem szefa, gdy odjeżdżaliśmy spod szpitala - Batura mówi prawdę?

Pan Tomasz przeta...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl