They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

01 Delaney Joseph - Zemsta czarownicy, ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

Delaney Joseph

 

 

 

 

 

Zemsta Czarownicy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tom 1NAJWYŻSZY PUNKT HRABSTWA KRYJE W SOBIE TAJEMNICĘ. POWIADAJĄ, ŻE ZGINĄŁ TAM CZŁOWIEK, GDY PODCZAS SROGIEJ BURZY PRÓBOWAŁ UJARZMIĆ ZŁO, ZAGRAŻAJĄCE CAŁEMU ŚWIATU. POTEM POWRÓCIŁY LODY, A KIEDY SIE COFNĘŁY, NAWET KSZTAŁT WZGÓRZ I NAZWY MIAST

W DOLINACH ULEGŁY ZMIANIE. Dziś W OWYM MIEJSCU NA NAJWYŻSZYM ZE WZGÓRZ NIE POZOSTAŁ ŻADEN ŚLAD PO TYM, CO ZASZŁO DAWNO, DAWNO TEMU. LECZ JEGO NAZWA PRZETRWAŁA. NAZYWAJĄ JE...

 

KAMIENIEM STRAŻNICZYM

 

SIÓDMY SYN

 

K

iedy zjawił się stracharz, na dworze zapadał już mrok. Miałem za sobą długi, ciężki dzień i nie mogłem się doczekać kolacji.

-              Czy to na pewno siódmy syn? - spytał. Patrzył na mnie, z powątpiewaniem kręcąc głową. Ojciec przytaknął.

-              I ty też byłeś siódmym synem?

Ojciec ponownie skinął głową i zaczął tupać nie¬cierpliwie, obryzgując moje nogawice drobinkami brązowego błota i łajna. Z jego czapki kapał deszcz. Niemal cały miesiąc padało. Na drzewach pojawiły

 

 

li

 

 

 

się już nowe liście, lecz wiosenna pogoda wciąż jesz¬cze nie nastała.

Mój ojciec był farmerem, podobnie jak jego ojciec, a pierwsza zasada farmera brzmi: utrzymać gospo¬darstwo w całości. Nie można go dzielić między dzie¬ci, bo wówczas z każdym pokoleniem stawałoby się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu nic by z niego nie zostało. Toteż ojciec zapisuje gospodarkę najstar¬szemu synowi, a potem znajduje pracę pozostałym i jeśli to możliwe, usiłuje oddać ich do terminu.

Musi przy tym często powoływać się na dawne dłu¬gi wdzięczności. Sporo możliwości daje miejscowy ko¬wal, zwłaszcza jeśli farma jest duża i zapewnia mu re¬gularne zlecenia. Wówczas istnieje szansa, że kowal zgodzi się przyjąć chłopaka do terminu. Lecz nadal to tylko jeden syn.

Ja byłem siódmym i kiedy nadeszła moja kolej, długi wdzięczności już się wyczerpały. Ojciec był tak bardzo zdesperowany, że postanowił oddać mnie do terminu stracharzowi - a przynajmniej tak wówczas sądziłem. Powinienem był zgadnąć, że za wszystkim stała mama.

Stała zresztą za wieloma rzeczami. Na długo przed moim narodzeniem to za jej pieniądze ojciec kupił farmę. Jak inaczej byłoby na nią stać siódmego syna?

Mama nie pochodziła z Hrabstwa, przybyła z kraju za morzem. Większość ludzi nie miała o tym pojęcia, ale czasami, jeśli słuchało się bardzo uważnie, dawało się wychwycić lekkie różnice w wymowie pewnych słów.

Nie myślcie jednak, że rodzice sprzedawali mnie w niewolę czy coś takiego. Okropnie nudziła mnie pra¬ca na roli, a to, co nazywaliśmy miastem, w istocie było jedynie zwykłą osadą, dziurą zabitą deskami. Zdecydowanie nie miałem ochoty spędzić tam reszty życia, toteż w pewnym sensie spodobał mi się pomysł zostania stracharzem. Było to znacznie ciekawsze niż dojenie krów i rozrzucanie gnoju.

Obawiałem się jednak, bo to straszna praca. Mia¬łem się nauczyć chronić gospodarstwa i wioski przed istotami krążącymi w ciemności. Co dzień czekały mnie starcia z ghulami, upiorami i najróżniejszymi nikczemnymi bestiami. Tym właśnie zajmował się stracharz, a ja miałem zostać jego uczniem.

-              Ile ma lat? - spytał stracharz.

-              W sierpniu skończy trzynaście.

-              Drobny, jak na swój wiek. Umie czytać i pisać?

-              Tak - odparł tato - jedno i drugie. Zna też grekę, nauczyła go matka. Umiał mówić po grecku, nim jeszcze na dobre nauczył się chodzić.

 

 

 

12

 

13

 

 

 

Stracharz pokiwał głową, spojrzał ponad błotnistą ścieżką, poprzez bramę w stronę domu, jakby czegoś słuchał. Po chwili wzruszył ramionami.

-              To ciężkie życie dla mężczyzny, a co dopiero dla chłopca. Myślisz, że sobie poradzi?

-              Jest silny, a gdy dorośnie, będzie równie wysoki, jak ja. - Tato wyprostował się i uniósł głowę. Teraz jej czubek dosięgną! niemal podbródka rozmówcy.

Nagle stracharz uśmiechnął się; była to ostatnia rzecz, jakiej oczekiwałem. Jego wielka twarz wyglą¬dała jak wyciosana z kamienia i do tej pory wydawał mi się dość groźny. W długim, czarnym płaszczu i kapturze wyglądał jak ksiądz, kiedy jednak patrzył na mnie, ponura mina sprawiała, że bardziej przypo¬minał kata szacującego ciężar skazańca, nim go po¬wiesi.

Włosy wystające spod rąbka kaptura pasowały do szarej brody, lecz brwi miał czarne i krzaczaste. W nozdrzach rosły mu gęste, czarne włosy, a oczy miał zielone, podobnie jak ja.

I wtedy zauważyłem coś jeszcze. Miał ze sobą długi kij - oczywiście zauważyłem go, gdy tylko ujrzałem przybysza, ale do tej chwili nie uświadamiałem sobie, że trzyma kij w lewej dłoni.

Czyżby oznaczało to, że jest leworęczny jak ja? Ów fakt stanowił dla mnie źródło niezliczonych kłopotów w wioskowej szkole. Wezwano nawet miej¬scowego księdza, by mnie obejrzał - cały czas kręcił głową i powtarzał, że muszę z tym walczyć, nim bę¬dzie za późno. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Żaden z moich braci nie był leworęczny, podobnie ojciec, na¬tomiast mama owszem i jakoś nigdy jej to nie prze¬szkadzało. Kiedy nauczyciel zagroził, że wybije to ze mnie rózgą i przywiązał mi pióro do prawej dłoni, za¬brała mnie ze szkoły i od tygodnia uczyła w domu.

-              Ile chciałbyś za przyjęcie chłopaka do terminu? -spytał ojciec, wyrywając mnie z zamyślenia. Widzia¬łem, że poważnie podchodzi do sprawy.

-              Dwie gwinee za miesięczny okres próbny. Jeśli sobie poradzi, wrócę na jesieni i będziesz mi winien jeszcze dziesięć. Jeżeli nie, odeślę go, a ty zapłacisz dodatkową gwineę, by wynagrodzić mi stratę czasu.

Tato raz jeszcze pokiwał głową, dobijając targu. Po¬szliśmy do stodoły i monety zmieniły właściciela, ale nie uścisnęli sobie rąk - nikt nie chciał dotykać stra-charza. Ojciec i tak wykazał się wielką odwagą, stojąc trzy kroki od niego.

-              Mam pewną sprawę niedaleko - oznajmił stra-

 

 

 

14

 

15

 

 

 

charz. - Wrócę po chłopaka o świcie. Dopilnujcie, by był gotowy. Nie lubię, gdy każe mi się czekać.

Kiedy odszedł, ojciec poklepał mnie po ramieniu.

- Zaczynasz nowe życie, synu - rzekł. - Idź, umyj się. Skończyłeś z pracą w polu.

 

 

Gdy wszedłem do kuchni, zastałem tam mojego brata, Jacka. Obejmował ramieniem żonę, Ellie, któ¬ra uśmiechała się do niego.

Bardzo lubię Ellie, jest ciepła i przyjazna w sposób sprawiający, iż człowiek ma wrażenie, że naprawdę jej na nim zależy. Mama mówi, że małżeństwo z Ellie po¬służyło Jackowi, bo dzięki niej trochę się uspokoił.

Jack jest najstarszy i największy z nas wszystkich i, jak czasami żartuje tato, najprzystojniejszy z pa¬skudnej gromadki. Faktycznie, wzrostu i siły mu nie brakuje, lecz mimo błękitnych oczu i zdrowych, ru¬mianych policzków, jego czarne brwi niemal zrastają się w jedną linię, więc osobiście nie uważam, żeby był przystojny. Nie da się natomiast zaprzeczyć, że zdołał znaleźć sobie miłą i śliczną żonę. Ellie ma włosy ko¬loru najlepszej słomy trzy dni po żniwach, a jej skóra dosłownie jaśnieje w blasku świec.

 

16

-              Jutro rano wyjeżdżam - wypaliłem. - O świcie przyjdzie po mnie stracharz.

Twarz Ellie pojaśniała.

-              Chcesz powiedzieć, że zgodził się ciebie przyjąć? Przytaknąłem.

-              Daje mi miesiąc próby.

-              Świetnie, Tom. Bardzo się cieszę - rzuciła.

-              Niewiarygodne! - parsknął Jack. - Chcesz termi¬nować u stracharza? Jak sobie z tym poradzisz, skoro wciąż sypiasz przy zapalonej świeczce?

Zaśmiałem się z tego żartu, ale zrozumiałem, że w słowach brata kryje się głębszy sens. Czasami wi¬dywałem w ciemności różne stwory. Potrzebowałem świeczki, by je przegnać i móc spać w spokoju.

Jack podszedł do mnie i z radosnym okrzykiem zła¬pał w objęcia, po czym zaczął ciągnąć dookoła ku¬chennego stołu. Uważał to za świetny dowcip. Opie¬rałem się chwilę, by się nie obraził, aż wreszcie po paru sekundach wypuścił mnie i poklepał po plecach.

-              Dobra robota, Tom, zarobisz w tej pracy majątek. Jest tylko jeden problem.

-              Jaki? - spytałem.

-              Będziesz bardzo potrzebował każdego zarobione¬go pensa. A wiesz dlaczego?

 

17

 

 

 

Wzruszyłem ramionami.

-              Bo będziesz mógł liczyć tylko na takich przyja¬ciół, których sobie kupisz!

Próbowałem się uśmiechnąć, ale w tym, co mówił, kryło się sporo prawdy. Stracharz pracuje i żyje sam.

-              Och, Jack! Nie bądź okrutny! - upomniała go Ellie.

-              To tylko żarcik - Jack wyraźnie nie rozumiał,

0              co chodzi żonie.

Lecz Ellie patrzyła na mnie, nie na niego i zobaczy¬łem, jak mina jej rzednie.

-              Och, Tom - mruknęła. - To znaczy, że nie będzie cię tutaj, kiedy urodzi się dziecko...

Wyglądała na szczerze zawiedzioną i poczułem smutek na myśl, że nie będę mógł powitać w domu małej bratanicy. Mama twierdzi, że dziecko Ellie bę¬dzie dziewczynką, a ona nigdy się nie myli w takich sprawach.

-              Wrócę i odwiedzę was, gdy tylko będę mógł -obiecałem.

Ellie spróbowała się uśmiechnąć, Jack podszedł

1              objął mnie ramieniem.

-              Zawsze będziesz miał swoją rodzinę - oznajmił. -Gdybyś nas potrzebował, będziemy tutaj.

***

Godzinę później zasiadłem do kolacji ze świadomo¬ścią, że rano już mnie tu nie będzie. Jak każdego wie¬czoru, tato odmówił modlitwę i wymamrotaliśmy: amen - wszyscy prócz mamy, która jak zwykle ze spuszczoną głową wpatrywała się w swój talerz, cze¬kając uprzejmie, aż skończymy. Po modlitwie posłała mi lekki uśmiech. Był to ciepły, wyjątkowy uśmiech; nie sądzę, by ktokolwiek inny go zauważył. Od razu poczułem się lepiej.

Ogień wciąż płonął w palenisku, promieniując cie¬płem na całą kuchnię. Pośrodku wielkiego drewniane¬go stołu stał mosiężny świecznik, wypolerowany tak bardzo, że można się było w nim przejrzeć. Woskowa świeca kosztowała sporo grosza, lecz mama nie pozwa¬lała używać w kuchni łojowych z powodu ich zapachu. Większość decyzji na farmie podejmował tato, ale w pewnych sprawach mama zawsze stawiała na swoim.

Gdy zaczęliśmy pałaszować gorący gulasz, uderzyło mnie nagle, jak staro wyglądał dziś ojciec - wydawał się zmęczony, osowiały, a od czasu do czasu na jego twarzy pojawiał się osobliwy wyraz smutku i tęskno¬ty. Gdy jednak zaczęli z Jackiem dyskutować na te¬mat cen wieprzowiny, wyraźnie się ożywił. Nie zga¬dzali się, czy już czas wezwać rzeźnika.

 

 

 

18

 

19

 

- Lepiej zaczekać jeszcze miesiąc - twierdził tato. -Cena z pewnością wzrośnie.

Jack pokręcił głową i zaczęli się spierać. Toczyli przyjacielską dyskusję, jak to często w rodzinie i wi¬działem, że ojciec świetnie się bawi. Ja jednak nie dołączyłem do nich - dla mnie nie miało to już zna¬czenia. Jak powiedział tato, skończyłem z pracą na roli.

Mama i Ellie śmiały się z czegoś cicho. Wytężyłem słuch, ciekaw, co mówią, ale Jack zdążył się już roz¬kręcić i jego glos rozbrzmiewał coraz głośniej i gło¬śniej. Mama zerknęła na niego wymownie, a ja wi¬działem, że ma dosyć hałasu.

Nieświadom znaczących spojrzeń mamy, rozgadany Jack sięgnął po solniczkę i niechcący ją wywrócił. Na blat wysypał się kopczyk soli. Jack natychmiast wziął szczyptę i odrzucił za lewe ramię. To stary przesąd z Hrabstwa, w ten sposób podobno przeganiamy pe¬cha, którego przynosi rozsypanie soli.

-              Jack, i tak przecież nie potrzebujesz soli - upo¬mniała go mama. - Psuje tylko smak dobrego gula¬szu. To obraza dla kucharki!

-              Przepraszam, mamo, masz rację. Gulasz jest do¬skonały.

Obdarzyła go uśmiechem, po czym skinęła na mnie głową.

-              Poza tym nikt nie zwraca uwagi na Toma. Nie tak powinniśmy go traktować ostatniego dnia w domu.

-              Nie szkodzi, mamo - powiedziałem. - Wystarczy mi, że mogę tu siedzieć i słuchać.

Mama przytaknęła.

-              Ja jednak mam ci do powiedzenia parę rzeczy. Po kolacji zostań w kuchni, pogawędzimy.

***

Kiedy zatem Jack, Ellie i tato poszli na górę spać, usiadłem w fotelu przy kominku, czekając cierpliwie na to, co ma mi do powiedzenia mama.

Nie należała do kobiet, które robią wokół siebie dużo zamieszania. Z początku zaczęła wyliczać, co dla mnie pakuje: parę zapasowych spodni, trzy koszule i dwie pary porządnych skarpetek, tylko raz cerowanych.

Wpatrywałem się w żar na palenisku, postukując lekko nogą o kamienną posadzkę. Mama przysunęła swój bujany fotel i ustawiła go tak, by siedzieć do¬kładnie naprzeciw mnie. W jej czarnych włosach po¬łyskiwało kilka pasemek siwizny, poza tym jednak

 

 

 

20

 

21

 

wyglądała zupełnie tak samo jak wtedy, gdy byłem jeszcze malcem ledwie sięgającym jej kolan. Jej oczy nadal błyszczały jasno i gdyby nie blada cera, wyda¬wałaby się uosobieniem zdrowia.

-              Minie sporo czasu, nim znów będziemy mogli po¬rozmawiać w cztery oczy - zaczęła. - Opuszczenie do¬mu i rozpoczęcie samodzielnego życia to wielki krok. Jeśli zatem jest coś, co chciałbyś powiedzieć, o co pra¬gnąłbyś zapytać, zrób to teraz.

Nic nie przychodziło mi do głowy, jakbym w ogóle nie był w stanie myśleć. Jej słowa sprawiły, że zapie¬kły mnie oczy. Zamrugałem, przeganiając łzy.

Cisza przeciągała się coraz bardziej, słyszałem tyl¬ko lekkie uderzenia własnych stóp na kamiennej pły¬cie. W końcu mama westchnęła.

-              Co się stało? - spytała. - Odjęło ci mowę? Wzruszyłem ramionami.

-              Przestań się wiercić, Tomie, i skup na tym, co mówię - ostrzegła. - Po pierwsze, czy cieszysz się, że jutro zaczniesz nową pracę?

-              Sam nie wiem, mamo - przypomniałem sobie dowcip Jacka o tym, że będę musiał kupować przyja¬ciół. - Nikt nie chce zbliżać się do stracharza. Nie bę¬dę miał przyjaciół. Cały czas będę żył samotnie.

 

-              Nie będzie aż tak źle, jak myślisz - pocieszyła mnie mama. - Zawsze możesz porozmawiać ze swoim mistrzem: będzie twoim nauczycielem i bez wątpie¬nia z czasem zostanie też przyjacielem. Z pewnością też nie zabraknie ci zajęć i nauki. Nie będziesz miał czasu, by odczuć samotność. Nie uważasz, że to no¬wa, podniecająca perspektywa?

-              Owszem, jest podniecająca, lecz praca mnie prze¬raża. Chcę to robić, ale nie wiem, czy dam radę. Jakaś część mnie pragnie podróżować i oglądać nowe miej¬sca, trudno jednak będzie już tu nie mieszkać. Będę tęsknił za wami wszystkimi. I za domem.

-              Nie możesz tu zostać - oznajmiła mama. - Twój ta¬to starzeje się, nie ma siły pracować. Następnej zimy odda gospodarstwo Jackowi. Ellie wkrótce urodzi dziec¬ko, bez wątpienia pierwsze z wielu i w końcu zabraknie dla ciebie miejsca. Nie, lepiej pogódź się z tą myślą, nim do tego dojdzie. Nie możesz wrócić do domu.

Jej głos brzmiał chłodno i surowo, a jego ton i wy¬powiedziane słowa sprawiły, że serce i gardło zacisnꬳy mi się boleśnie. Ledwie mogłem oddychać.

Chciałem już tylko pójść do łóżka, ale ona miała jeszcze dużo do powiedzenia. Rzadko słyszałem, by przemawiała tak długo.

 

 

 

22

 

23

 

-              Masz teraz nowe obowiązki i będziesz je wypeł¬niał - oznajmiła stanowczo. - I co więcej, wypełniał należycie. Poślubiłam twojego ojca, bo był siódmym synem i urodziłam mu sześciu synów po to, by mieć ciebie. Siedem razy siedem. Jesteś siódmy z siódme¬go i masz dar. Twojemu nowemu mistrzowi wciąż nie brak sił, lecz najlepsze czasy ma już za sobą i zbliża się jego koniec. Prawie sześćdziesiąt lat wędrował po gościńcach Hrabstwa, czyniąc swoją powinność, ro¬biąc to, co zrobić trzeba. Wkrótce nadejdzie twoja ko¬lej i jeśli ty tego nie zrobisz, to kto? Kto zajmie się zwykłymi ludźmi? Kto ich ochroni? Kto zapewni bez¬pieczeństwo farmom, wioskom i miasteczkom, by ko¬biety i dzieci mogły bez lęku spacerować ulicami?

Nie wiedziałem, co powiedzieć i nie mogłem jej spojrzeć w oczy. Ze wszystkich sił starałem się nie rozpłakać.

-              Kocham wszystkich w tym domu - podjęła; jej głos złagodniał. - Ale w całym wielkim Hrabstwie tyl¬ko ty jesteś podobny do mnie. Wciąż jeszcze musisz dorosnąć i dojrzeć, ale przyszedłeś na świat jako siód¬my syn siódmego syna. Masz dar i siłę potrzebną, by robić to, co konieczne. Wiem, że będę z ciebie dumna. No cóż - wstała z fotela. - Cieszę się, że to ustalili¬śmy A teraz zmykaj do łóżka. Jutro czeka cię wielki dzień i musisz przed nim wypocząć.

Uściskała mnie i obdarzyła ciepłym uśmiechem, a ja próbowałem udawać wesołość i także się uśmie¬chać. Gdy jednak dotarłem do swego pokoju, usia¬dłem na skraju łóżka, patrząc tępo przed siebie i roz¬myślając o tym, co mi powiedziała.

Moja mama cieszy się w sąsiedztwie dużym szacun¬kiem. O roślinach i lekach wie więcej niż miejscowy medyk, a kiedy podczas porodu następują komplika¬cje, położna zawsze po nią posyła. Mama jest specja¬listką od, jak to nazywa, porodów pośladkowych. Cza¬sami dziecko próbuje przyjść na świat stopami do przodu i wtedy trzeba obrócić je jeszcze w łonie matki. Dziesiątki kobiet w Hrabstwie zawdzięczają jej życie.

Tak przynajmniej twierdzi mój tato, lecz mama, jak zawsze skromna, nigdy nie wspominała o podobnych rzeczach. Po prostu robiła to co trzeba i wiedziałem, że tego samego oczekuje ode mnie. Chciałem zatem, by była ze mnie dumna. Ale czy naprawdę mówiła po¬ważnie, że poślubiła mojego tatę i urodziła sześciu braci tylko po to, by móc urodzić mnie? Nie wydawa¬ło się to prawdopodobne.

Po dłuższym czasie wstałem z łóżka i usiadłem

 

 

 

24

 

25

 

 

 

w starym wiklinowym fotelu przy wychodzącym na północ oknie. Spojrzałem w dal.

Na niebie świecił księżyc, zalewając świat srebrzy¬stym blaskiem. Widziałem dziedziniec, dwie duże łąki i północne pastwisko, aż do granicy naszej farmy, kończącej się w połowie zbocza Wzgórza Wisielców. Lubiłem ten widok, lubiłem oglądać z daleka Wzgórze Wisielców. Cieszyłem się, że to najodleglejsza rzecz, jaką widzę.

Od lat robiłem to samo przed snem: wpatrywałem się we wzgórze i wyobrażałem sobie, co kryje się po drugiej stronie. Wiedziałem, że tak naprawdę są tam tylko kolejne pola, a za nimi, dwie mile dalej, osada nazywana miejscowym miasteczkiem - pół tuzina do¬mów, mały kościół i jeszcze mniejsza szkoła - lecz mo¬ja wyobraźnia przywoływała inne obrazy. Czasami widziałem w myślach wysokie skały i ocean, czy może las albo wielkie miasto o wysokich wieżach, połysku¬jące światłami.

Teraz jednak, patrząc w dal, przypomniałem sobie także moje lęki. Owszem, wzgórze wyglądało pięknie z daleka, ale nie należało do miejsc, do których chciał¬bym się zbliżyć. Wzgórze Wisielców, jak pewnie zga¬dujecie, nie zostało tak nazwane bez powodu.

Trzy pokolenia wcześniej w całym kraju wybuchła wojna i mężczyźni z Hrabstwa odegrali w niej swoją rolę. Była to najgorsza ze wszystkich wojen, zacięta wojna domowa dzieląca rodziny. Czasami brat wal¬czył w niej z bratem.

Ostatniej wojennej zimy doszło do wielkiej bitwy, jakąś milę na północ od nas, niedaleko wioski. A kie¬dy dobiegła końca, zwycięska armia przyprowadziła jeńców na to wzgórze i powiesiła ich na drzewach po¬rastających północne zbocze. Powiesili także część swoich żołnierzy za, jak twierdzili, tchórzostwo w ob¬liczu wroga. Istniała jednak także inna wersja histo¬rii. Według niej część mężczyzn odmówiła walki z ludźmi, których uważali za swych sąsiadów.

Nawet Jack nie lubił pracować blisko granicznego płotu, a psy nie zbliżały się do lasu. Co do mnie, po¬nieważ wyczuwałem rzeczy, których inni nie widzą, nie mogłem pracować nawet na północnym pastwi¬sku. Bo widzicie, stamtąd już ich słyszałem. Słysza¬łem jęk sznurów i trzeszczenie gałęzi, uginających się pod ciężarem ciał. Słyszałem zmarłych, dławiących się i krztuszących po drugiej stronie wzgórza.

Mama mówiła, że jesteśmy tacy sami. Pod jednym względem z pewnością: wiedziałem, że ona także wi-

 

 

 

26

 

27

 

dzi rzeczy, których inni nie dostrzegają. Pewnej zimy, gdy byłem bardzo mały i wszyscy moi bracia mieszka¬li jeszcze w domu, dźwięki dobiegające ze wzgórza stały się nocą tak głośne, że docierały nawet do moje¬go pokoju. Moi bracia nie słyszeli niczego, ale ja nie mogłem spać. Za każdym razem gdy wołałem, mama przychodziła do mnie, choć musiała wstawać o świcie, bo miała mnóstwo pracy.

W końcu oznajmiła, że to załatwi i pewnej nocy sa¬motnie wspięła się na Wzgórze Wisielców, między drzewa. Kiedy wróciła, nie słyszałem niczego i cisza ta trwała przez wiele miesięcy.

Zatem pod jednym względem jednak się różniliśmy.

Mama była znacznie odważniejsza ode mnie.

W

stałem godzinę przed świtem, lecz mama krzątała się już w kuchni, szykując moje ulu¬bione śniadanie, jajka na bekonie.

Wycierałem właśnie talerz ostatnią kromką chleba, gdy na dół zszedł tato. Kiedy się żegnaliśmy, wyciągnął coś z kieszeni i wcisnął mi do ręki. Była to niewielka hubka i krzesiwo, kiedyś należały do jego własnego ta¬ty, a wcześniej do dziadka. Ulubiony przedmiot ojca.

- Chcę, żebyś to wziął, synu - oznajmił. - Może przyda ci się w nowej pracy. I wróć do nas niedługo. Owszem, opuszczasz dom, ale nie znaczy to, że nie możesz złożyć nam wizyty.

 

 

29

 

 

 

- Czas ruszać, synu - mama podeszła i uścisnęła mnie po raz ostatni. - Twój mistrz stoi przy bramie. Nie każ mu czekać.

Nie należeliśmy do rodzin, które lubią wszystko przeciągać, zwłaszcza pożegnania, toteż sam wysze¬dłem na dwór.

Stracharz czekał po drugiej stronie bramy - ciem¬na postać na tle szarzejącego, porannego nieba. Na głowę naciągnął kaptur, stał wyprostowany, wysoki, z laską w lewej dłoni. Ruszyłem ku niemu, dźwigając zawiniątko ze swym dobytkiem. Bardzo się denerwo¬wałem.

Ku memu zdumieniu, stracharz otworzył bramę i wszedł na podwórze.

- No dalej, chłopcze - rzucił. - Chodź ze mną! Sko¬ro mamy razem podróżować, równie dobrze możemy już ruszać.

Zamiast skierować się w stronę gościńca, poprowa¬dził mnie na północ, prosto na Wzgórze Wisielców. Wkrótce przekroczyliśmy północne pastwisko. Serce coraz mocniej waliło mi w piersi. Kiedy dotarliśmy do ogrodzenia, stracharz wspiął się na nie z lekkością młodzika, ja jednak zamarłem. Stojąc z dłońmi na pręcie ogrodzenia, słyszałem już skrzypienie drzew.

których gałęzie wyginały się pod ciężarem wiszących na nich ludzi.

- Co się stało, chłopcze? - Stracharz obrócił się i spojrzał na mnie. - Jeśli boisz się czegoś na swym własnym progu, na niewiele mi się przydasz.

Odetchnąłem głęboko i wdrapałem się na płot. Ru¬szyliśmy w górę i wkrótce znaleźliśmy się w mroku między drzewami. Im wyżej się wspinaliśmy, tym ro¬biło się zimniej i wkrótce zacząłem dygotać. Był to ten rodzaj chłodu, który wywołuje gęsią skórkę i od którego jeżą się włosy na karku na znak, że coś jest nie w porządku. Czułem się już tak wcześniej, kiedy w pobliżu pojawiało się coś nie należącego do tego świata.

Gdy dotarliśmy na szczyt wzgórza, zobaczyłem ich poniżej. Musiała ich być co najmniej setka, czasami wisiało po dwóch, trzech na tym samym drzewie, ubranych w wojskowe mundury, z szerokimi, skó¬rzanymi pasami i wysokimi butami. Ręce mieli zwią¬zane za plecami i każdy zachowywał się inacz...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl