01 Kot, tomy 1-10, Kot, który
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kot, który
czytał wspak
Lilian Jackson Braun
tom 1.
Kot który, czytał wspak
Przełożył
Stanisław Kroszczyński
Tytuł oryginalny serii: The cat who... series!
Tytuł oryginału: The Cat who could read backwards
Tłumaczenie z oryginału: Stanisław Kroszczyński
Projekt okładki: Aleksandra Mikulska
Korekta: Maciej Korbasiński
Skład: Elipsa Sp. z o.o.
Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun
Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.
ISBN 978-83-61226-41-3
Elipsa Sp. z o.o.
01 -673 Warszawa, ul. Podleśna 37
tel./fax +48 (22) 833 38 22
Printed in EU
INFORMACJE (O 22) 624 16 07
(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Spis treści
Rozdział pierwszy
Jim Qwilleran, którego nazwisko już od dwóch dziesięcioleci wprowadzało w błąd zecerów i korektorów, przybył na spotkanie z redaktorem naczelnym „Daily Fluxion" o piętnaście minut za wcześnie.
Czekając na recepcji, sięgnął po egzemplarz wczesnego wydania gazety i obejrzał pierwszą stronę. Zapoznał się z prognozą pogody (miało być nadspodziewanie ciepło jak na tę porę roku), sprawdził, jaki jest nakład gazety (427 463 egzemplarzy), i przyjrzał się z należytym podziwem wydrukowanej kursywą dumnej dewizie Fiat Flux.
Przeczytał redakcyjny artykuł poświęcony procesowi o morderstwo oraz drugi, mniejszy, o kandydatach na stanowisko gubernatora, znajdując w nim dwie literówki. Odnotował fakt, że muzeum nie zdołało zdobyć miliona dolarów subwencji, na którą liczyło, ale tę notkę przejrzał tylko pobieżnie, nie wdając się w szczegóły. Zlekceważył wiadomość o kotku, który utknął w rynnie, natomiast przeczytał wszystkie inne artykuły: „Glina sięga po klamkę w starciu z bandytą", „Do zobaczenia w kiciu, moja kiciu!", „Kursy giełdowe w górę, nastroje wśród Demokratów opadają"...
Zza oszklonych drzwi dobiegały go dobrze znajome odgłosy - stukot maszyn do pisania, terkot dalekopisów i przeraźliwe dzwonki telefonów. Dźwięki te sprawiły, że jego sumiaste, szpakowate wąsy najeżyły się, przygładził je więc knykciami. Stęsknił się już za widokiem chaosu i zamieszania, jakie zawsze panuje w dziale miejskim przed zamknięciem numeru, podszedł, więc do szyby, żeby popatrzeć.
Nie mylił się, co do dźwięków, ale widok, który ukazał się jego oczom, był zgoła odmienny od oczekiwanego. Żaluzje wisiały równo, wcale nie były poprzekrzywiane. Na lśniących od czystości biurkach panował porządek. Pogniecione kartki i wycinki, którymi powinna być usiana podłoga, znajdowały się w drucianych koszach na śmieci. Gdy kontemplował w zdumieniu tę scenerię, nagle dosłyszał odgłos całkiem obcy, który w żadnym ze znanych mu działów miejskich redakcji nie obił się o jego uszy. Jakiś stażysta wtykał żółte ołówki do niewielkiego otworu hałaśliwej maszynki. Elektryczna temperówka! Qwilleran wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Nigdy nie przypuszczał, że do tego dojdzie. Jednocześnie uświadomił sobie, na jak długo wypadł z obiegu.
Z pomieszczenia działu miejskiego wybiegł inny stażysta, miał na nogach tenisówki.
- Pan Qwilleran? Szef czeka na pana.
Qwilleran poszedł za nim do oddzielonego przepierzeniem pomieszczenia, w którym rzeczywiście oczekiwał go redaktor naczelny - ze szczerym uśmiechem i uściskiem dłoni.
- A więc mam przyjemność poznać pana Jima Qwillerana! Wiele o panu słyszałem.
Ciekawe, jak wiele - pomyślał Qwilleran - i na ile te wieści przedstawiają mnie w niekorzystnym świetle. W swoim życiorysie wysłanym do „Daily Fluxion" opisał przebieg kariery, która nie wyglądała najlepiej: pracował już jako dziennikarz sportowy, reporter kryminalny, korespondent wojenny, zdobył nawet Publisher’s Trophy, nagrodę wydawców, a wreszcie napisał też książkę o miejskich środowiskach przestępczych. Potem jednak następowała cała lista krótkich zleceń dla coraz mniejszych gazet, następnie zaś zdecydowanie zbyt długo pozostawał bez zajęcia, o którym warto by wspomnieć w CV.
- Doskonale pamiętam pańskie sprawozdanie z procesu, za które przyznano panu Publisher’s Trophy - oznajmił naczelny. - Byłem wtedy początkującym reporterem i bardzo pana podziwiałem.
Sądząc po wieku i sposobie bycia swego rozmówcy, Qwilleran doszedł do wniosku, że ma przed sobą przedstawiciela nowej generacji dziennikarzy, jednego z tych, dla których praca w gazecie jest zajęciem wymagającym określonych umiejętności, nie zaś czymś w rodzaju misji. Tymczasem Qwilleran zawsze pracował z tą drugą odmianą dziennikarzy - ze staromodnymi idealistami walczącymi o świętą sprawę, o prawdę oraz swobodny dostęp do informacji.
- Z pańskim doświadczeniem - ciągnął redaktor - może pan być rozczarowany naszą ofertą. Nie mamy do zaproponowania nic poza biurkiem w naszym dziale kulturalnym, ale chętnie byśmy tam pana widzieli, przynajmniej dopóki nie zwolni się jakieś miejsce w dziale miejskim.
- I dopóki nie udowodnię, że nadaję się do tej pracy? - Qwilleran popatrzył redaktorowi prosto w oczy. Miał już za sobą niejedną taką upokarzającą rozmowę. Sztuka polegała na tym, by zachować odpowiednią równowagę między skromnością a pewnością siebie.
- To oczywiste. I co pan na to?
- Jak na razie - czemu nie. W tej chwili najważniejsze jest dla mnie, żeby powrócić do pracy w gazecie. Pracowałem już w kilku miastach i raczej się naciąłem. Właśnie dlatego przyjechałem tutaj. Do całkiem obcego miejsca, w poszukiwaniu dynamicznego dziennika, nowych wyzwań. Myślę, że sobie poradzę.
- Na pewno! - oznajmił redaktor, szczerząc zęby w uśmiechu. - A oto dziedzina, którą chcielibyśmy panu powierzyć: potrzebujemy felietonisty zajmującego się sztuką.
- Sztuką! - Qwilleran skrzywił się i w myślach od razu ułożył tytuł: „Dziennikarski wyga zrobiony w konia i posłany na zieloną trawkę".
- Zna się pan trochę na sztuce? Qwilleran nie zamierzał blefować.
- Nie odróżniłbym Wenus z Milo od Statuy Wolności.
- Właśnie kogoś takiego nam trzeba! Im mniej się człowiek na tym zna, tym świeższe ma spojrzenie. W naszym mieście sztuka wprost rozkwita, więc musimy poświęcić jej więcej uwagi. Nasz krytyk pisze recenzje dwa razy w tygodniu, ale brakuje nam doświadczonego dziennikarza, który pisałby artykuły o samych artystach. Materiału jest pod dostatkiem. Zresztą pewnie zdaje pan sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach artystów jest więcej niż psów czy kotów.
Qwilleran przygładził wąsy wierzchem dłoni.
- Będzie pan podlegał redaktorowi działu kulturalnego, ale zachowa pan dużą niezależność i inicjatywa z pańskiej strony będzie mile widziana. Chcemy, żeby pan wkręcił się w środowisko, poznał całe mnóstwo artystów, zaprzyjaźnił się, z kim trzeba, i zdobył przy okazji przyjaciół dla gazety.
Qwilleran w duchu ułożył kolejny tytuł: „Na co przyszło dziennikarzowi: praca w promocji!" Tak, tylko, że ta praca była mu bardzo potrzebna. Jego dziennikarskie sumienie musiało liczyć się z sytuacją wyższej konieczności.
- No cóż - odezwał się. - Nie jestem pewien...
- Otrze się pan o wyższe sfery, a taka odmiana dobrze panu zrobi. Pewnie już dość pan miał w życiu do czynienia z wyrokowcami i kanciarzami.
Jeżące się wąsy Qwillerana próbowały mu dać do zrozumienia, co myślą o wyższych sferach, lecz ich właściciel zachował dyplomatyczne milczenie.
Naczelny zerknął na zegarek i wstał.
- Najlepiej niech pan pójdzie na górę i porozmawia z Archem Rikerem. On panu wyjaśni...
- Arch Riker! A co on tu robi?
- Jest szefem działu kulturalnego. Pan go zna?
- Pracowaliśmy razem w Chicago, wiele lat temu.
- Świetnie! Od niego dowie się pan wszystkich szczegółów i mam nadzieję, że zechce pan dołączyć do zespołu „Fluxion".
Redaktor wyciągnął dłoń i obdarzył go zawodowym uśmiechem.
Qwilleran przeszedł znów przez dział miejski, mijając rzędy białych koszul z podwiniętymi rękawami, głowy pochylone w skupieniu nad maszynami do pisania oraz reporterkę - w każdej redakcji jest przynajmniej jedna taka dziewczyna. Tylko ona spojrzała na niego z zaciekawieniem, co sprawiło, że wyprostował się na całe sto osiemdziesiąt siedem centymetrów swojego wzrostu, wciągnął zbyteczne pięć kilo, które zgromadziło się pod paskiem, i przygładził włosy dłonią. Wciąż jeszcze na każdy siwy włos mógł pochwalić się trzema czarnymi i dotyczyło to zarówno czupryny, jak i wąsów.
Na piętrze zastał Archa Rikera zajmującego honorowe miejsce pośród biurek, maszyn do pisania i telefonów - wszystko zaś utrzymane było w kolorze zielonego groszku.
- Dziwne, nie? - stwierdził Arch przepraszającym tonem. - Ponoć jest to kolor oliwkowy i ma mieć kojące działanie. Widzisz, jak o nas dbają? Osobiście uważam, że wygląda to ohydnie.
Dział kulturalny był mniejszym wydaniem działu miejskiego - minus atmosfera nerwowego pośpiechu. Tu panował spokój, wypełniający pomieszczenie niczym mgła. Na pierwszy rzut oka wszyscy pracownicy byli tu o jakieś dziesięć lat starsi, zresztą sam Arch również był jakby pulchniejszy niż kiedyś i miał na głowie mniej włosów.
- Jim, jak miło znowu cię zobaczyć - rzekł. - Czy nadal piszesz swoje nazwisko przez „w"?
- Taka jest jego prawidłowa szkocka pisownia - stwierdził Qwilleran z naciskiem.
- I jak widzę, nie pozbyłeś się tego wielkiego wąsiska.
- To moja jedyna pamiątka z wojny - znów przygładził je troskliwie.
- Jak się miewa żona, Jim?
- Mówisz o mojej byłej żonie?
- Oj, nie wiedziałem. Przepraszam.
- Nie mówmy o tym... Jaką pracę masz dla mnie?
- Łatwizna! Jeżeli chcesz zacząć od dzisiaj, mógłbyś zrobić dla nas kawałek na niedzielę.
- Jeszcze nie zdecydowałem, czy przyjmę tę pracę.
- Przyjmiesz, przyjmiesz - zapewnił go Arch. - Jest w sam raz dla ciebie.
- Biorąc pod uwagę moje ostatnie osiągnięcia, tak?
- Zrobiłeś się drażliwy, czy co? Zapomnij o tym i przestań się zadręczać.
Qwilleran w zamyśleniu przykręcił wąsa.
- Zawsze mogę spróbować. Dasz mi coś na próbę?
- Jak sobie życzysz.
- Coś konkretnego?
- Tak - Arch Riker wydobył z segregatora arkusz różowego papieru. - Co ci powiedział szef?
- Właściwie nic - odparł Qwilleran. - Tylko tyle, że chce pokazywać artystów z ludzką twarzą.
- Otóż właśnie dostałem od niego różowe memo, w którym domaga się artykułu o facecie nazywającym się Cal Halapay.
- I co?
- We „Fluxion" obowiązuje swoisty kod barw. Niebieski papier oznacza „poufne". Żółty - to niezobowiązująca sugestia, natomiast różowy znaczy „pilne, natychmiast, na wczoraj".
- Czemu Cal Halapay jest taki pilny i na wczoraj?
- Wobec zaistniałych okoliczności może lepiej będzie, jeżeli nie będziesz za wiele wiedział. Idź do niego bez przygotowania, zawrzyj z facetem znajomość i napisz coś, co się da czytać. Sam wiesz, jak to się robi.
- Gdzie go znajdę?
- Chyba najlepiej zadzwonić do jego biura. Zawodowo zajmuje się reklamą i prowadzi cieszącą się powodzeniem agencję, natomiast w wolnych chwilach uprawia malarstwo olejne. Maluje mianowicie dzieci. Jego obrazy robią furorę. Wiesz, dzieci z kręconymi lokami i różowiutkimi policzkami. Wyglądają, jakby miały dostać apopleksji, ale ludzie to kupują... Nie masz ochoty na lunch? Moglibyśmy pójść do klubu prasowego.
Leciutki elektryczny sygnał, jaki wysłały mu jego wąsy, przypomniał Qwilleranowi, że swego czasu kluby prasowe były jego życiem, miłością, hobby, domem i inspiracją.
Ten akurat mieścił się naprzeciwko nowego budynku komendy głównej policji, w fortecy o okratowanych oknach, a zbudowanej z poczerniałego od starości wapienia... czyli w dawnym więzieniu okręgowym. Kamienne schody, wyżłobione od wieloletniego użytkowania, pokryte były wyraźnymi śladami odwilży, której w lutym nikt się nie spodziewał. Stare boazerie w sieni połyskiwały czerwienią spod niezliczonych warstw lakieru.
- Możemy zjeść w barze - poinformował go Arch - albo iść na górę do sali restauracyjnej. Mają tam obrusy na stolikach.
- Zjedzmy tutaj - zaproponował Qwilleran.
W barze panował półmrok i gwar hałaśliwych rozmów, czasem tylko zniżano głos do konfidencjonalnego szeptu. Qwilleran wiedział doskonale, co to oznacza: plotki przekazywane z ust do ust, początki kampanii i nieoficjalne załatwianie spraw przy hamburgerze oraz piwie.
Znaleźli dwa wolne stołki przy barze; powitał ich barman odziany w czerwoną marynarkę oraz konspiracyjny uśmiech na twarzy, jasno dający do zrozumienia, iż jego właściciel dysponuje nieprzebranym zasobem poufnych informacji. Qwilleran doskonale pamiętał, że to właśnie dzięki barmanom z klubów dziennikarskich zdarzało mu się trafiać na najlepsze tematy.
- Dla mnie szkocka z wodą - zamówił Arch.
- Podwójny sok pomidorowy z lodem - rzucił Qwilleran.
- Podwójny pomidorowy z lodem - powtórzył barman. - Dodać limonki i trochę sosu Worcestershire?
- Nie, dziękuję.
- Nie? Burmistrz, który jest moim przyjacielem, właśnie tak lubi najbardziej - rzekł barman z przechwałką w głosie.
- Nie, jednak nie.
- W takim razie kropelkę tabasco dla ostrzejszego smaku?
- ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]