01 - Malowany człowiek t.I, książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PETER V. BRETTMALOWANYCZŁOWIEKKSIĘGA PIERWSZA2008Wydanie oryginalneData wydania:2008Tytuł oryginału:The Painted ManWydanie polskieData wydania:2008Przełożył:Marcin MortkaIlustracja na okładce:Larry RostantProjekt okładki:Paweł ZarębaWydawca:Fabryka Słów sp. z o.o.www.fabryka.ple-mail: biuro@fabryka.plISBN: 978-83-7574-057-8Wydanie elektroniczne:Trident eBooksDla Otziego,oryginalnego Malowanego człowiekaCzęść IPotok Tibbeta318 – 319Roku Plagi1Ofiary319 RPZ oddali dobiegł odgłos wielkiego rogu.Arlen przerwał pracę i spojrzał w świtające niebo, na którym rozlewały się niewyraźnepasma różu. Wokół wciąż wisiała mgła, przez co powietrze miało wilgotny, ostry, dobrze muznany posmak. Gdy ciszę przeciął złowieszczy sygnał, świat dookoła jakby zamarł. Chłopakstał z sercem ściśniętym strachem, trzymając się kurczowo nadziei, że był to jedynie wytwórjego wyobraźni. Miał wszak jedenaście lat.Odległy trębacz zadął znowu, tym razem dwukrotnie, znacznie krócej. Jeden sygnał długii dwa krótkie – to oznaczało południowy wschód. Osada przy Borach. Ojciec miał tamprzyjaciół wśród drwali. Za plecami Arlena otworzyły się drzwi domu. Chłopiec wiedział, żew progu staje matka i zasłania dłońmi usta.Natychmiast powrócił do pracy. Nie chciał, żeby ktoś go poganiał. Nie ze wszystkimiobowiązkami musiał się spieszyć, ale inwentarz bezwzględnie należało nakarmić, a krowywydoić. Ruszył więc z obory po świeży zapas siana, dolał pomyj świniom, a potem pobiegłpo drewniany kubeł na mleko. Matka chłopca już kucała przy pierwszej z krów. Porwałzydelek i szybko podchwycił narzucony przez nią rytm pracy. Strużki mleka pluskałymiarowo o drewniane ściany kubłów, jakby wybijały takty marsza żałobnego.Gdy zaczęli się krzątać przy drugiej parze krów, Arlen dostrzegł swego ojca, który zponurą miną zaprzęgał do wozu ich klacz, pięcioletnią kasztankę o imieniu Missy.Cóż znajdą tym razem?Nie upłynęło wiele czasu, a już siedzieli na wozie i podskakując na wybojach, zmierzaliw kierunku niewielkiego skupiska chałup położonego na skraju lasu. Był to niebezpiecznyobszar, oddalony aż godzinę drogi od najbliższych domostw chronionych runami, ale przecieżwszyscy potrzebowali drewna. Matka Arlena, okutana w starą, wysłużoną chustę, tuliłamocno syna.– Jestem już duży, mamo! – zaprotestował chłopiec. – Nie chcę, żebyś mnie przytulałajak małe dziecko. Nie boję się nic a nic.Nie było to do końca prawdą, ale nie chciał, żeby inne dzieciaki widziały, jak jedzie nawozie w objęciach matki. Miały już wystarczająco dużo powodów, by się z niego naigrawać.– Cóż, ja się boję – odparła kobieta. – A może to ja potrzebuję, by ktoś mnie pocieszał?Arlen poczuł nagły przypływ dumy i wtulił się w bok matki. Nie umiałaby go oszukać,ale za to zawsze wiedziała, co powiedzieć, by osiągnąć zamierzony skutek.Na długo przed dotarciem do celu słup gęstego dymu w oddali zdradził więcej, niźli mieliochotę wiedzieć. Właśnie palono zmarłych. Co więcej, skoro rozpalono ognie tak wcześnie,nim jeszcze pozostali przybyli na wspólną modlitwę, zmarłych musiało być wielu. Zbytwielu, by pomodlić się nad każdym z osobna przed zapadnięciem zmroku.Gospodarstwo ojca Arlena dzieliło nieco ponad pięć mil od Osady przy Borach. Zanimdotarli na miejsce, ugaszono już ogień w ostatnich ocalałych chałupach, choć niewiele zostałodo odratowania. Piętnaście domów zamieniło się w dymiące zgliszcza.– Spaliły też zapas drewna – zauważył ojciec Arlena i splunął. Ruchem głowy wskazałpoczerniałe resztki całorocznego wyrębu. Arlen skrzywił się, zadając sobie w myślachpytanie, jakim cudem rozklekotana zagroda ma teraz wytrzymać aż do następnego lata, alewtedy poczuł wyrzuty sumienia. W końcu to było tylko drewno.Mówczyni Osady podeszła do ich wozu. Selia, którą matka Arlena czasem nazywałaWyschniętą, była silną kobietą, wysoką, chudą i o skórze tak stwardniałej, jakby jągarbowano. Długie siwe włosy upinała w ciasny kok, nosiła też szal jako atrybut swej funkcji.Nie tolerowała czczej gadaniny i nie znosiła wygłupów, o czym Arlen niejednokrotnieprzekonał się na własnym przykładzie, gdy puściła w ruch swój kij. Dzisiaj jednak chłopcapokrzepiła jej obecność. Podobnie jak u ojca, dostrzegał w niej coś, co sprawiało, że czuł siębezpiecznie. Selia nie miała dzieci, ale matkowała wszystkim w każdym zakątku PotokuTibbeta. Niewielu potrafiło dorównać jej mądrością, a jeszcze mniej wykazywało większyupór. Każdy człowiek, na którego Selia spojrzała łaskawym okiem, miał wrażenie, jakbyznalazł się w najbezpieczniejszym miejscu na świecie.– Dobrze cię widzieć, Jeph – powiedziała do ojca Arlena. – Dobrze, że są tu też Silvy imłody Arlen. – Skinęła ku nim głową. – Każda para rąk się przyda. Nawet chłopca.Ojciec Arlena chrząknął, zsiadając z wozu.– Przywiozłem narzędzia – oznajmił. – Powiedz nam, gdzie mamy zacząć.Arlen ściągnął cenny dobytek z wozu. Metal stanowił rzadkość w Potoku i ojciec byłdumny ze swych dwóch łopat, kilofa oraz piły. Wyglądało jednak na to, że tego dnia nie będąoszczędzaćżadnego z jego narzędzi.– Ilu zginęło? – zapytał Jeph, choć tak naprawdę nie chciał poznać odpowiedzi.– Dwudziestu siedmiu – odparła Selia. Silvy zachłysnęła się i zasłoniła usta, a w jejoczach wezbrały łzy. Jeph splunął raz jeszcze.– Ktokolwiek przeżył?– Kilka osób. Na przykład Manie. – Mówczyni wskazała kijem chłopca wpatrzonego wstos pogrzebowy. – Przebiegł w ciemnościach całą drogę do mego domu.Silvy jęknęła z niedowierzania. Nigdy nie słyszała, by komukolwiek udało się przeżyćtaki bieg.– Runiczna osłona wokół domu Brine’a Rębacza wytrzymała przez większą część nocy –ciągnęła Selia. – On sam z rodziną patrzył na to przez cały czas. Dołączyło do nich kilkusąsiadów, którzy zdołali umknąć otchłańcom, ale niebawem ogień zaczął się rozprzestrzeniaći w końcu objął dach. Trwali w płonącym domu, dopóki tuż przed świtem nie zaczęły pękaćbelki nad ich głowami. Wtedy zdecydowali się na ucieczkę. Otchłańce zabiły żonę Brine’aMeenę oraz ich syna Poula, ale pozostałym udało się zbiec. Ich poparzenia się zagoją, adzieciaki z czasem dojdą do siebie, ale reszta...Nie musiała kończyć tego zdania. Ci, którzy uszli pogoni demonów, zwykle umieralijakiś czas później. Nie wszyscy, nawet nie większość, ale wystarczająco wielu, by stanowiłoto swoistą regułę. Niektórzy sami odbierali sobie życie, inni zaś trwali w staniepółświadomości, odmawiając jedzenia i picia, a z czasem zupełnie marnieli. Mawiano, żedopiero w rok i jeden dzień po napaści demona można było uznać, że naprawdę udało sięprzeżyć.– Los około tuzina jest wciąż nieznany – dodała Selia, choć ton jej głosu nie wyrażałnadziei.– Wykopiemy ich – oznajmił Jeph ponuro, patrząc na zrujnowane domostwa, z którychczęść wciąż się tliła. Rębacze zwykle budowali domy z kamienia, by zapobiec pożarom, alegdy zawodziły runy ochronne, a atak przypuściło wystarczająco wiele ognistych demonów,nawet kamienie stawały w płomieniach.Jeph dołączył do pozostałych mężczyzn, którzy wraz z kilkoma silniejszymi kobietamioczyszczali rumowiska i zwozili trupy na stos pogrzebowy. Ciała oczywiście należało spalić.Nikt nie chciał być pochowany w ziemi, z której co noc powstawały demony. DobrodusznyHarral, zawczasu podwinąwszy rękawy skrywające tłuste ramiona, osobiście ciskał każdeciało w ogień. Mamrotał przy tym słowa modlitwy i kreślił runy, w miarę jak płomienieogarniały zmarłych.Silvy dołączyła do pozostałych kobiet. Razem z młodszymi dziećmi zajmowały się onerannymi pod czujnym okiem najlepszej Zielarki w Potoku, Coline Trigg. Nie znano jednakziół, które mogłyby ulżyć w cierpieniu ocalałym. Brine Rębacz, zwany również Zwalistym,był mężczyzną niedźwiedziej wręcz postury. Za każdym razem, gdy Arlen z ojcem kupowaliu niego drewno, zwykł podrzucać chłopaka wysoko w górę, tubalnie się przy tym śmiejąc.Teraz siedział w popiele obok zgliszczy swego domostwa i wolno uderzał głową opoczerniałąścianę. Pomrukiwał coś pod nosem i obejmował się mocno ramionami, jakbypodczas mrozu.Arlenowi i innym dzieciom nakazano nosić wodę i przebierać sterty spalonego drewna wposzukiwaniu szczap, które nadawały się jeszcze do wykorzystania. Co prawda do końca rokupozostawało kilka ciepłych miesięcy, ale brakowało już czasu, by narąbać drewna na całązimę. Znów trzeba będzie palić suszonym gnojem, pomyślał chłopak, a to oznaczałopotworny smród w całym domu.Raz jeszcze stłumił poczucie winy. Przecież to nie jego ciało leżało na stosie, nie onmusiał też uderzać głową o ścianę z rozpaczy po utracie całego dobytku. Są gorsze rzeczy niżcuchnący dom.Czas mijał, a z każdą chwilą wieśniaków przybywało. Przyjeżdżali z rodzinami iwszystkim, co tylko mogło się przydać, z Zakątka Rybaków i z Ryneczku, z PagórkaBogginów i z Grząskich Mokradeł, a niektórzy nawet z Południowej Strażnicy. Selia witałaich wszystkich ponurymi wieściami i przydzielała im zadania.Teraz, gdy w wiosce zgromadziło się już ponad stu ludzi, mężczyźni zdwoili swe wysiłki.Połowa z nich nadal rozkopywała zgliszcza, podczas gdy pozostali zgromadzili się wokółjedynego domostwa w Osadzie przy Borach, które nadawało się do szybkiej odbudowy. Byłto dom Brine’a Rębacza. Selia odprowadziła olbrzyma na bok, służąc mu ramieniem, amężczyźni usuwali rumowisko i nanosili nowych kamieni. Kilku spośród nich wyciągnęłoprzybory i rozpoczęło kreślenie świeżych runów, podczas gdy dzieci...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]