01. Orson Scott Card - Cień Endera (1999), Orson Scot Card, Saga Cienia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ORSON SCOTT CARD
CIEŃ ENDERA
WSTĘP
Ta książka, ściśle biorąc, nie jest sequelem, ponieważ zaczyna się mniej więcej wtedy,
kiedy zaczyna się „Gra Endera”, i również kończy prawie w tym samym miejscu. W gruncie
rzeczy to inna wersja tej samej historii, z wieloma wspólnymi postaciami i tłem, tylko
opowiedziana z perspektywy innego bohatera. Trudno znaleźć dla niej nazwę. Powieść
symetryczna? Powieść równoległa? Albo „paralaksa”, jeśli można zastosować ten naukowy
termin do literatury.
W idealnej sytuacji ta książka nie powinna zawieść zarówno czytelników, którzy
nigdy nie czytali „Gry Endera”, jak i tych, którzy czytali ją kilkakrotnie. Ponieważ to nie jest
sequel, nie trzeba znać żadnych szczegółów z „Gry Endera”, których tutaj nie ma. A jeśli
osiągnąłem mój literacki cel, te dwie książki dopełniają się i wzbogacają wzajemnie.
Nieważne, którą przeczytacie jako pierwszą, druga powinna obronić się dzięki własnym
zaletom.
Przez wiele lat patrzyłem z wdzięcznością, jak „Gra Endera” zdobywa popularność,
zwłaszcza wśród czytelników w wieku szkolnym. Chociaż w zamierzeniu nigdy nie była
książką młodzieżową, trafiła do wielu czytelników w tym przedziale wiekowym, a także do
nauczycieli, którzy wykorzystywali ją na lekcjach.
Nigdy nie dziwiło mnie, że istniejące sequele - „Mówca umarłych”, „Ksenocyd” i
„Dzieci umysłu” - nie przemówiły równie silnie do młodych czytelników. Powód jest
oczywisty: „Gra Endera” koncentruje się na postaci dziecka, natomiast sequele opowiadają o
dorosłych; co chyba ważniejsze, „Gra Endera” przynajmniej w pierwszej warstwie jest
przygodową powieścią akcji, podczas gdy sequele stanowią zupełnie inny rodzaj literatury, o
powolniejszym tempie, bardziej kontemplacyjnej i skupionej na ideach, poruszającej tematy
nie tak bezpośrednio ważne dla młodego czytelnika.
Ostatnio jednak przyszło mi do głowy, że przepaść trzech tysięcy lat pomiędzy „Grą
Endera” a jej sequelami pozostawia wiele miejsca na inne sequele, ściślej związane z
oryginałem. Właściwie w pewnym sensie „Gra Endera” nie ma sequeli, ponieważ pozostałe
trzy książki tworzą jedną ciągłą historię, natomiast „Gra Endera” pozostaje oddzielna.
Przez krótki czas na poważnie rozważałem pomysł, by otworzyć wszechświat „Gry
Endera” dla innych pisarzy, posunąłem się nawet do tego, że zaprosiłem pisarza, którego
utwory bardzo podziwiam, Neala Shustermana, do współpracy ze mną przy tworzeniu książek
o towarzyszach Endera Wiggina w Szkole Walki. Z dyskusji na ten temat wyłonił się
oczywisty pomysł, że na pierwszy ogień powinien pójść Groszek, dziecko - żołnierz, którego
Ender potraktował tak, jak jego traktowali dorośli nauczyciele.
A potem stało się coś jeszcze. Im dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej robiłem się
zazdrosny, że to Neal napisze tę książkę, nie ja. Wreszcie zaświtało mi, że bynajmniej nie
skończyłem z pisaniem o „dzieciach w kosmosie”, jak sam cynicznie nazwałem ten projekt,
że naprawdę mam więcej do powiedzenia, naprawdę nauczyłem się czegoś przez te lata od
pierwszego wydania „Gry Endera” w 1985 roku. Toteż, nie tracąc nadziei na współpracę z
Nealem przy innej okazji, zręcznie wycofałem się z propozycji.
Wkrótce odkryłem, że opowiedzenie tej samej historii dwukrotnie, tylko inaczej, jest
trudniejsze, niż myślałem. Przeszkadzał mi fakt, że chociaż zmienił się punkt widzenia
postaci, autor pozostał ten sam, z tymi samymi podstawowymi przekonaniami. Pomagał mi
fakt, że w międzyczasie nauczyłem się kilku rzeczy i mogłem podejść do projektu od innej
strony, z głębszym zrozumieniem. Obie książki spłodził ten sam, ale nie taki sam umysł;
opierają się na tych samych wspomnieniach dzieciństwa, ale postrzeganych z odmiennej
perspektywy. Dla czytelnika paralaksę tworzy Ender i Groszek, przeżywający te same
wydarzenia w pewnej odległości od siebie. Dla pisarza paralaksę stworzyło dwanaście lat,
podczas których moje starsze dzieci dorosły, a młodsze przyszły na świat, i sam świat zmienił
się wokół mnie, i dowiedziałem się kilku nowych rzeczy o ludzkiej naturze i o sztuce.
Teraz trzymasz, czytelniku, w rękach tę książkę. Wyłącznie od ciebie zależy ocena,
czy literacki eksperyment zakończył się sukcesem. Dla mnie warto było zaczerpnąć ponownie
z tej samej studni, ponieważ woda bardzo się zmieniła, może nie w wino, ale przynajmniej
nabrała innego posmaku, wypełniła bowiem inne naczynie i mam nadzieję, że spodoba wam
się tak samo lub nawet bardziej.
Greensboro, Północna Karolina, styczeń 1999
CZESC PIERWSZA
ULICZNIK
BUCH
- Myśli pan, że kogoś pan znalazł, więc mój program idzie pod topór?
- Nie chodzi o tego dzieciaka, którego znalazł Graff. Chodzi o niską jakość znalezisk
siostry.
- Wiemy, że szansę były niewielkie. Ale dzieciaki, z którymi pracuję, naprawdę
prowadzą wojnę, żeby tylko zostać przy życiu.
- Dzieciaki siostry są takie niedożywione, że wykazują objawy degeneracji umysłowej,
zanim jeszcze zacznie je siostra testować. Większość z nich nie wytworzyła żadnych
normalnych ludzkich więzi, są takie zaburzone, że nie mogą przeżyć jednego dnia, żeby czegoś
nie ukraść, nie zepsuć albo nie zniszczyć.
- Również reprezentują możliwości, jak wszystkie dzieci.
- Taki sentymentalizm dyskredytuje cały siostry projekt w oczach M. F.
Buch przez cały czas miała oczy otwarte. Młodsze dzieci również powinny pełnić
straż i czasami okazywały się całkiem spostrzegawcze, ale po prostu nie zauważały
wszystkiego, co powinny zauważyć, a to oznaczało, że w kwestii zagrożenia Buch może
liczyć tylko na siebie.
Istniały liczne zagrożenia, których należało wypatrywać. Na przykład gliny. Nie
pojawiali się często, ale kiedy już przyjeżdżali, chyba specjalnie im zależało, żeby oczyścić
ulice z dzieci. Smagali je magnetycznymi biczami, wymierzali okrutne piekące ciosy nawet
najmniejszym, wymyślali od robactwa, złodziei, szkodników, plagi pięknego miasta
Rotterdamu. Do Buch należało pilnowanie, czy w oddali nie słychać hałasów świadczących,
że gliny robią czystkę. Wtedy gwizdała na alarm i małe biegły do kryjówek, dopóki
niebezpieczeństwo nie minęło.
Ale gliny nie przyjeżdżały tak często. Prawdziwe niebezpieczeństwo znajdowało się
znacznie bliżej - duże dzieci. Buch, w wieku dziewięciu lat, matkowała swojej bandzie
(chociaż nikt z nich nie wiedział na pewno, czy jest dziewczyną), ale to nie dawało jej
żadnych forów u jedenasto - , dwunasto - i trzynastoletnich chłopców i dziewczynek, którzy
szarogęsili się na ulicach. Dorośli żebracy, złodzieje i uliczne kurwy nie zwracali uwagi na
małe dzieci, najwyżej odpędzali je kopniakami. Ale starsze dzieci, również kopane,
odwracały role i żerowały na młodszych. Za każdym razem, kiedy banda Buch znalazła coś
do jedzenia - zwłaszcza jeśli zlokalizowali stałe źródło odpadków albo łatwy sposób na
zdobycie paru groszy - musieli rozglądać się czujnie i ukrywać łup, bo łobuzy z wielką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]