01. Smoki upadłego słońca, Dragonlance
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
WOJNA DUSZ
TOM l
SMOKI UPADŁEGO SŁOŃCA
Margaret Weis, Tracy Hickman
Przełożył
Michał Jakuszewski
Tytuł oryginału
Dragons of a Fallen Sun
Dedykowane z wyrazami wdzięczności Peterowi Adkinsonowi, dzięki któremu magia wróciła do świata Smoczej Lancy.
Pieśń Miny
Dzień już się skończył i w naszej mocy
Nie leży powstrzymanie nocy.
Kwiaty śpią i mv zamknijmy oczy,
To dnia ostatnie już tchnienie.
Czarna noc wszędzie zaległa
Tam, gdzie gwiazd dusze odległych
Od świata, którym władają
Smutek, strach, śmierć i zniszczenie.
Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki.
Zaciśnij mocno obie powieki.
Nie bój się nocy czarnej opieki.
Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki.
Nasze dusze mrok wkrótce pochłonie,
Skryjemy się w jego zimnej toni.
W pustce Pani, która w dłoniach
Trzyma nitki naszych losów.
Wojownicy, śnijcie o ciemności,
Poczujcie dotyk słodkiej radości
Małżonki Nocy i jej miłości
do tych, którzy słuchają jej głosu.
Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki.
Zaciśnij mocno obie powieki.
Nie bój się nocy czarnej opieki.
Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki.
Zamknijmy oczy, oddech wstrzymajmy,
Wszyscy się woli jej dziś poddajmy
I swe słabości szybko wyznajmy,
Karku przed nią zginając.
Potęga ciszy niebo przesłania,
Nikt z nas nie zdoła pojąć otchłani,
Co wszystkie nasze dusze pochłania,
Kres strachom i smutkom dając.
Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki.
Zaciśnij mocno obie powieki.
Nie bój się nocy czarnej opieki.
Zaśnij, mój miły, zaśnij na wieki.
KSIĘGA I
l
Pieśń Śmierci
Krasnoludowie zwali tę dolinę Gamashinoch - Pieśnią Śmierci. Nikt spośród żywych nie przychodził tu z własnej woli. Tymi, którzy to robili, kierowała desperacja lub gwałtowna potrzeba bądź też po prostu wykonywali rozkaz dowódcy.
Z każdą chwilą zbliżali się do opustoszałej doliny i słyszeli „pieśń” już od kilku godzin. Była straszliwa, niesamowita. Jej słowa, które nigdy nie były w pełni wyraźne, do końca rozróżnialne - przynajmniej nie dla zwykłego ucha - mówiły o śmierci i o jeszcze gorszym losie. Opiewały uwięzienie, gorzką frustrację, wieczne męczarnie. To był lament, pełen tęsknoty za miejscem zapamiętanym przez duszę - na zawsze utraconym pokojem i szczęściem.
Gdy rycerze po raz pierwszy usłyszeli owe żałobne tony, ściągnęli mocno wodze, sięgając jednocześnie po miecze, i rozejrzeli się wokół.
- Co to? - krzyczeli. - Kto idzie?
Nikt jednak tamtędy nie szedł. Nikt z żyjących. Rycerze zerknęli na dowódcę, który stanął w strzemionach, spoglądając na wznoszące się z obu stron wyniosłe urwiska.
- To nic - orzekł wreszcie. - Wiatr zawodzi wśród skał. Jedziemy.
Popędził konia krętym traktem, który wiódł przez góry znane jako Władcy Zagłady. Podkomendni jechali za nim gęsiego, gdyż jar był zbyt wąski, aby konny patrol mógł nim podążać ramię przy ramieniu.
- Nieraz już słyszałem, jak zawodzi wiatr, panie - mruknął jeden z rycerzy - i on nigdy nie przemawia jak człowiek. Ten głos mówi nam, żebyśmy się tu nie zapuszczali i lepiej go posłuchajmy.
- Nonsens! - Dowódca szponu, Ernst Magit, odwrócił się w siodle, aby spojrzeć ze złością na zwiadowcę. - Głupie przesądy. Ale przecież wy, minotaurowie, słyniecie z tego, że uparcie trzymacie się niedzisiejszych zwyczajów i zacofanych poglądów. Pora już wkroczyć w nowoczesność. Bogowie odeszli. Moim zdaniem nie ma czego żałować. Teraz światem władamy my, ludzie.
Z początku Pieśń Śmierci śpiewał pojedynczy kobiecy głos. Teraz dołączył do niego pełen strachu chór mężczyzn, kobiet i dzieci, wykonujących przeraźliwy hymn rozpaczy i smutku, który niósł się echem pośród gór.
Kilka koni spłoszyło się, słysząc ten smętny dźwięk i nie chciało iść dalej. Zresztą, jeźdźcy nie nakłaniali ich do tego zbyt usilnie.
Wierzchowiec Magita również się spłoszył i zaczął tańczyć. Rycerz zatopił ostrogi w jego bokach, zostawiając w nich głębokie, krwawe bruzdy. Rumak powlókł się niechętnie naprzód z opuszczonym łbem, strzygąc uszami. Dowódca szponu pokonał jakieś pół mili, nim przyszło mu do głowy, że nie słyszy za sobą tętentu kopyt. Obejrzał się i zobaczył, że został sam. Nikt z podkomendnych nie podążył za nim.
Zawrócił wściekły i pocwałował w ich stronę. Połowa patrolu zsiadła z koni, a reszta miała bardzo niewyraźne miny. Ich rumaki drżały.
- Głupie bydlaki mają więcej rozumu niż ich panowie - mruknął stojący na trakcie minotaur. Tylko nieliczne konie pozwalały się dosiąść minotaurowi, a jeszcze mniej było takich, które mogły dźwigać tak wielkie istoty. Galdar miał siedem stóp wzrostu, łącznie z rogami, i swobodnie dotrzymywał kroku patrolowi, biegnąc obok konia dowódcy.
Magit nie zsiadł z rumaka. Zacisnął dłonie na łęku siodła, spoglądając na rycerzy. Był wysokim, bardzo chudym mężczyzną, jednym z tych, których kości wydają się związane stalowym drutem - był znacznie silniejszy niż na to wyglądał. W jego załzawionych, niebieskich oczach nie widziało się inteligencji ani głębi. Słynął z okrucieństwa, utrzymywania żelaznej - wielu powiedziałoby „bezmyślnej” - dyscypliny oraz całkowitego poświęcenia tylko jednej sprawie: sprawie Ernsta Magita.
- Dosiądziecie koni i ruszycie za mną - oznajmił zimno dowódca szponu - albo złożę skargę do komendanta grupy na każdego z was z osobna. Oskarżę was o tchórzostwo, zdradę wizji i bunt. Jak dobrze wiecie, karą za każde z tych przewinień jest śmierć.
- Czy może to zrobić? - wyszeptał jakiś nowo pasowany rycerz, który pierwszy raz wyruszył na wyprawę.
- Może - mruknął posępnie jeden z weteranów - i zrobi. Rycerze dosiedli koni i podążyli naprzód, spinając rumaki ostrogami. Byli zmuszeni ominąć Galdara, który nadal stał pośrodku drogi.
- Odmawiasz wykonania rozkazu, minotaurze? - zapytał rozsierdzony Magit. - Lepiej się zastanów. Może i jesteś protegowanym Protektora Czaszki, ale wątpię, czy to ci pomoże, jeśli oskarżę cię przed Radą jako tchórza i wiarołomcę. A sądząc z tego, co słyszałem, Galdarze - ciągnął drwiącym, konfidencjonalnym szeptem, opierając się o szyję wierzchowca - twój pan może nie być już tak bardzo skory cię osłaniać. Jednoręki minotaur, na którego nawet pobratymcy spoglądają z litością i wzgardą. Minotaur zdegradowany do pozycji „zwiadowcy”. Wszyscy wiemy, że przyznali ci ją tylko dlatego, że musieli coś z tobą zrobić. Słyszałem zresztą sugestie, żeby popędzić cię na pastwisko razem z resztą krów.
Galdar zacisnął pięść, swą jedyną pięść, tak mocno, że ostre paznokcie wbiły mu się w ciało. Świetnie wiedział, że Magit chce go sprowokować do walki. Tutaj, gdzie nie było zbyt wielu świadków. Gdzie mógłby zabić kalekiego minotaura i po powrocie do domu twierdzić, że walka była uczciwa i chwalebna. Galdarowi nie zależało zbytnio na życiu, odkąd utrata prawej ręki przemieniła go ze straszliwego wojownika w pieszego zwiadowcę. Nie miał jednak zamiaru ginąć z rąk Ernsta Magita. Nie da mu tej satysfakcji.
Ominął dowódcę, który rozciągnął wąskie usta w szyderczym uśmieszku.
Patrol ponownie ruszył w drogę. Mieli nadzieję, że dotrą na miejsce przed zachodem słońca, nawet jeśli jego zimny, szary blask nie ogrzewał tu niczego. Żałobna Pieśń Śmierci nie milkła ani na chwilę. Po twarzy jednego z rekrutów spływały strumienie łez. Weterani jechali zgarbieni, jakby liczyli na to, że osłonią uszy ramionami. Nawet gdyby zatkali je sobie pakułami, nic by im to nie pomogło. Słyszeliby straszliwą pieśń, nawet gdyby przekłuli sobie bębenki.
Pieśń Śmierci słyszało się w sercu.
Patrol wjechał do doliny o nazwie Neraka.
Dawno temu, w niepamiętnych czasach bogini Takhisis, Królowa Ciemności zostawiła na jej południowym krańcu kamień węgielny uratowany ze zniszczonej świątyni króla kapłana Istar. Kamień zaczął rosnąć, wchłaniając w siebie zło świata, aż wreszcie zmienił się w straszliwą, ogromną świątynię; świątynię wspaniałej, odrażającej Ciemności.
Miała ona stać się dla Takhisis wrotami, umożliwiającymi jej powrót do świata, z którego wygnał ją Huma Smokobójca, ale powstrzymały ją miłość i poświęcenie. Mimo to Takhisis zachowała wielką moc i wypowiedziała światu wojnę, która omal nie doprowadziła do jego zniszczenia. Jej zawistni dowódcy zaczęli jednak walczyć między sobą niczym sfora dzikich psów, pojawiła się też grupa bohaterów - znaleźli oni w swych sercach moc, która pozwoliła im powstrzymać, pokonać i obalić boginię. Wściekłość Takhisis była tak wielka, że w szale zniszczyła świątynię w Nerace.
Owego straszliwego dnia mury gmachu eksplodowały na zewnątrz i spadły z nieba deszczem wielkich, czarnych głazów, które obróciły w gruzy miasto Neraka. Oczyszczające pożary strawiły budynki przeklętego grodu, pochłonęły jego targowiska, zagrody dla niewolników oraz liczne wartownie, zasypując popiołem kręte, przypominające labirynt ulice.
Po z górą pięćdziesięciu latach po mieście nie pozostał żaden ślad. Południową część doliny zaściełały odłamki szkieletu świątyni, a popiół dawno już uniosły wiatry. Nie rosły tu żadne rośliny, a wszelkie ślady życia pokrył piasek.
Zostały tylko czarne głazy, gruzy świątyni. Wyglądały przerażająco i nawet Magit, ujrzawszy je po raz pierwszy, zadał sobie w myślach pytanie, czy postąpił rozsądnie, przejeżdżając przez tę część doliny. Mógł wybrać okrężną drogę, ale to oznaczałoby dodatkowe dwa dni, a i tak już był spóźniony, gdyż spędził kilka nocy z nową dziwką, świeżo pozyskaną przez jego ulubiony zamtuz. Musiał teraz nadrobić to opóźnienie i zdecydował się pojechać na skróty, przez południową część doliny.
Czarna skała, z której zbudowano zewnętrzne mury świątyni, przybrała krystaliczną postać, być może z powodu siły wybuchu. Wystające z piasku głazy nie były szorstkie, lecz gładkie. Miały fasetkowane ściany i ostre krawędzie. Wyglądały jak czarne kryształy kwarcu, sterczące z szarego piasku. Niektóre z nich sięgały wysokości czterech mężczyzn. Ten, kto przyjrzał się im z bliska, mógł zobaczyć w nich własne odbicie, zniekształcone, ale łatwe do rozpoznania.
Wszyscy towarzyszący Magitowi ludzie dobrowolnie przyłączyli się do armii Rycerzy Takhisis, skuszeni obietnicą łupów i niewolników zdobytych na wojnie, upodobaniem do przemocy i zabijania bądź też nienawiścią do elfów, kenderów, krasnoludów czy wszystkich, którzy się od nich różnili. Tych ludzi, którzy dawno już zapomnieli o wszelkich wyższych uczuciach, przeraził wygląd twarzy odbitych w czarnych kryształach, widzieli bowiem, że usta odbić otwierają się, aby zaśpiewać straszliwą pieśń.
Większość zbrojnych zadrżała na ten widok i odwróciła pośpiesznie spojrzenia. Galdar starannie unikał patrzenia na wysokie, czarne kryształy. Gdy tylko je ujrzał, opuścił wzrok na znak szacunku i czci. Ernst Magit z pewnością powiedziałby, że to przesądy. Sami bogowie nie przebywali w tej dolinie. Galdar wiedział, że to niemożliwe. Wygnano ich z Krynnu przed z górą trzydziestu laty. Minotaur był jednak przekonany, że przetrwały tu ich duchy.
Magit spojrzał na swe odbite w kamieniu oblicze. Tylko dlatego, że ów widok budził w nim lęk, zmusił się do patrzenia odbiciu prosto w oczy.
- Nie jestem krową, która boi się własnego cienia! oznajmił, spoglądając znacząco na Galdara. Dopiero niedawno zaczął opowiadać te dowcipy o krowach. Uważał, że są bardzo zabawne i niesłychanie oryginalne. Dlatego powtarzał je przy każdej okazji. - Krową? Rozumiesz, minotaurze?
Ernst Magit wybuchnął śmiechem.
W jego rechot przesączyły się dźwięki Pieśni Śmierci, która nadała mu melodię i tonację - mroczną i nieharmonijną, kłócącą się z innymi głosami. Ten przerażający efekt wyraźnie wstrząsnął Magitem. Dowódca kaszlnął i ku wyraźnej uldze swych ludzi przestał się śmiać.
- Ty nas tu sprowadziłeś, dowódco szponu - zauważył Galdar. - Wiedzieliśmy, że ta część doliny nie jest zamieszkana, że nie ukrywają się tu oddziały rycerzy solamnijskich, gotowych na nas uderzyć. Możemy bezpiecznie zmierzać do celu, pewni, że nie ma tu nic, co mogłoby nam zagrozić. Lepiej szybko stąd odjedźmy, żeby złożyć raport.
Konie wjechały do południowej części doliny tak niechętnie, że niektórzy jeźdźcy byli zmuszeni ponownie zsunąć się z siodeł, zasłonić oczy rumaków i prowadzić je za uzdę, jakby ratowali wierzchowce z płonącego budynku. Zarówno ludzie, jak i zwierzęta wyraźnie pragnęli jak najszybciej stąd zniknąć. Wierzchowce przesuwały się ostrożnie w stronę traktu, którym tu przybyły.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]