01 - Wiatr przeznaczenia, ebook
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MERCEDES LACKEY
Wiatr Przeznaczenia
Tłumaczyła Joanna Wołyńska
Dedykowane pamięci
Donalda A. Wollheima,
dżentelmena i mistrza
PROLOG
LEGENDA
Dawno temu król, którego imieniem ochrzczono królestwo Valdemar, zrozumiał, że się starzeje. Valdemar wyswobodził swój lud spod władzy tyrana i nie chciał, aby w przyszłości doświadczyli podobnego losu. Wiedział, że jego syn i następca był prawym, szlachetnym człowiekiem, ale jacy będą jego synowie i ich potomkowie?
Pragnął znaleźć sposób wybierania godnego następcy, aby Valdemar zawsze był wolny. Udał się więc samotnie do ogrodów pałacowych i tam, na poły modlitwą, na poły zaklęciem błagał wszystkie siły o pomoc w urzeczywistnieniu pragnienia.
O zachodzie słońca powiał potężny wiatr, zatrzęsła się ziemia, a z zagajnika przed królem wynurzył się biały koń. I przemówił do jego umysłu...
Nadszedł drugi i trzeci, i zanim Valdemar zapytał dlaczego, jakby odpowiadając na wezwanie przybyli jego syn i główny herold. Dwa konie powiedziały w ich myślach "Wybieram cię". Tak król dowiedział się, że Towarzysze wybierają tylko godnych tego, na całe życie - i ci ludzie będą odtąd strzegli sprawiedliwości i honoru w królestwie. Nazwał wybranych przez Towarzyszy heroldami, bo choć król i następca mógł być tylko jeden, heroldami mogli zostać wszyscy. Nosili oni ubrania białe jak ich Towarzysze, aby rozpoznawać ich z daleka albo w tłumie; postanowiono też, że tylko herold zostanie następcą tronu i władcą. Dekretem królewskim jeden herold był doradcą i przyjacielem władcy, wspierał go i oceniał jego decyzje; tego herolda zwano osobistym.
Tak było. Tak powstał Valdemar. Wielu było heroldów i sprawiedliwość królewska docierała wszędzie.
KRONIKI
W pierwszym roku po nadaniu heroldowi Talii tytułu osobistego herolda królowej, książę Ancar z Hardornu krwawo przejął tron, zabijając swego ojca i jego ludzi. Zamordował herolda Krisa, ambasadora królowej Selenay, uwięził i torturował herolda Talię. Ocalono ją, gdy herold Dirk, dziedziczka tronu Elspeth i wszyscy Towarzysze zjednoczyli swe siły; po raz pierwszy zdarzyło się, że wszyscy Towarzysze wspomogli heroldów. Ancar najechał Valdemar, ale został odparty.
Dwa lata później znów zaatakowano granice. Tym razem pokonano go połączonymi siłami najemnej kompanii Piorunów Nieba, dowodzonej przez kapitana Kerowyn, armii Valdemaru i armii Rethwellanu pod dowództwem lorda wojny księcia Darena, przybyłego dotrzymać dawno zapomnianej obietnicy. W zamęcie bitewnym książę i kapitan stracili swe wierzchowce i oboje zostali wybrani, a księcia i królową połączyła więź życia, co wielu jednocześnie uradowało i poruszyło.
Nasz odwieczny wróg, Kars, nie stwarza problemów, rozdarty wewnętrznymi walkami. Ancar od czasu do czasu czyni wypady ku granicom, nic szczególnego. Tak było aż do dziś, siedem lat od ostatniej bitwy, kiedy zaszły wydarzenia, które tu opisuję...
Myste, herold kronikarz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ELSPETH
- Ale... - słabo zaprotestowała Elspeth, a pusta sala odbiła echem jej słowa. Wpatrywała się w herolda Kerowyn i próbowała znaleźć sens w usłyszanym rozkazie. "Naprawić zbroję? A niby dlaczego? Nie mam o tym zielonego pojęcia! Co to ma wspólnego z czymkolwiek?" Usiadła, przytłoczona ciężarem znoszonego, skórzanego pancerza używanego do treningów, który lata świetności miał już dawno za sobą i cuchnął potem, kurzem i oliwą.
- Znasz się na tym, prawda? - zapytała Kerowyn, a jej usta drgnęły, jakby powstrzymywała uśmiech. Elspeth wierciła się na ławeczce jak myszka złapana przez znudzonego kocura. - Tak, ale...
- Widziałaś, jak ja i Alberich naprawiamy zbroje, prawda? - Herold, a dawniej kapitan najemników, ciągnęła swój wywód z nieubłaganą logiką, krzyżując ramiona na piersi.
Elspeth odwróciła wzrok od jej opalonej twarzy, szukając odpowiedzi w rozświetlonym pyle i białych ścianach sali. Nie znalazła. Zamiast wykonywać zwykłe obowiązki herolda, została w tym tygodniu oddana w ręce Kerowyn. Te zwykłe obowiązki: objazd wyznaczonego obwodu, prawodawstwo, czasami sędziowanie, doradzanie w sprawach obrony i likwidowanie kłopotów, wystawiały herolda na potencjalne niebezpieczeństwo, na które Rada nie mogła sobie pozwolić w przypadku następczyni tronu.
Jej obowiązkiem stało się robienie tego, co chciała Kerowyn. Myślała, że chodziło o asystowanie przy treningach, naukę taktyki, a może nawet pośredniczenie między najemną kompanią a Radą. Szczególnie że członkowie tej ostatniej nadal mieli trudności z zaakceptowaniem herolda i kapitana najemników w jednej osobie. Wiedziałaby, jak to robić, a przynajmniej, od czego zacząć; w końcu takie było zadanie herolda. Nie naprawianie skórzanych pancerzy.
- Tak, ale... - powtórzyła, nie bardzo wiedząc, co dodać.
- Nie myślisz chyba, że jesteś do tego za dobra... - Sarkazm w głosie Kerowyn był dla Elspeth dowodem, że ktoś jej co nieco opowiedział o wrednym Bachorze. Oczywiście, dawno z Bachora wyrosła, ale niektórzy nie potrafili o tym zapomnieć.
- Nie! - rzuciła. - Ale...
- Ale dlaczego masz to robić, skoro to należy do obowiązków kogoś innego? - Kerowyn uśmiechnęła się i przeniosła ciężar ciała na prawą nogę. - Pobawmy się przez chwilę w gdybanie. Jesteś na pustkowiu, może nawet nie sama, tylko jak ja, miecz do wynajęcia, może nawet dowódca, a dookoła żadnych płatnerzy. - Wskazała zbroję na kolanach Elspeth. - Twój sprzęt się psuje, a nikt go nie może naprawić. I co, będziesz nosić coś, co może zawieść, i liczyć na to, że nikt nie zauważy? Szukała kogoś, kto ci to naprawi przed kolejnym zaciągiem?
- A czy ty musiałaś naprawiać swoją zbroję? - zripostowała Elspeth, która bardzo liczyła na wolne popołudnie.
- Chodzi ci o czas po awansie na kapitana? Dziecko, pierwszy rok był tak podły dla Piorunów Nieba, że pomagałam robić pancerze, strzały, lance i rząd koński. Nie, nie wywiniesz się z tego. Naprawa skórzanej zbroi nie jest trudna, tylko czasochłonna. Radzę ci się przyzwyczaić. Na początek usuń wszystkie słabe części i zastąp je nowymi. - Przywódczyni Piorunów Nieba Kerowyn pokiwała głową i odwróciła się w stronę sterty pancerzy do reperacji.
Zrezygnowana Elspeth obserwowała, jak Kerowyn odrzuca swój blond warkocz na ramię, myślała o swoich brązowych włosach i wzdychała z zazdrością. "Gdybym nie była dziedziczką tronu, nikt by na mnie nie spojrzał. Matka jest piękna, bliźnięta prześliczne, ojczym najprzystojniejszy na dworze, a ja jestem szara mysz. Dlaczego nie mogę wyglądać jak ona?"
Kerowyn istotnie zadziwiała. Szczupła, mocna, z twarzą nawet przez wrogów określaną jako porywająca, miałaby dziesiątki adoratorów, gdyby nie to, że herold Eldan skutecznie wszystkich odstraszał. Kapitan miała włosy jak złocista końska grzywa, które pomimo wieku - mogłaby być matką Elspeth - nie zdradzały śladu siwizny. Przeszłość nie zostawiła na niej żadnych śladów, a wnioskując z opowieści, przeszła tyle, że cztery by posiwiały. Teraźniejszość, równie burzliwa, też się na niej nie odbijała. Była heroldem i kapitanem, a i jedno, i drugie wymagało poświęcenia i pracy.
"Wielu ludzi myśli że powinna wybrać jedno albo drugie..." Elspeth uśmiechnęła się do siebie. Ci sami ludzie byli oburzeni tym, że Kerowyn nie chodzi w bieli, chyba że na rozkaz królowej. Poszła na kompromis, nosząc taki sam szary strój jak zbrojmistrz, co królowa zaakceptowała, bo i Alberich, i Kerowyn sami o sobie stanowili.
- Poza tym, masz do dyspozycji całą zbrojownię - rzuciła przez ramię, wyciągając ze stosu kolejny naramiennik; jeden z tych metalowych, których naprawa mogła się przyśnić. - Tego w polu nie będzie. Ciesz się, że ci nie każę używać tego, czym się ludzie posługują w takich wypadkach.
Elspeth ugryzła się w język i rozpoczęła staranne oględziny zbroi. "Nie jest aż tak źle", stwierdziła, kiedy przekonała się, że najgorsze dziury już ktoś załatał. Widocznie kapitan się zlitowała... Skupiła się na pracy, zdecydowana poradzić sobie równie dobrze jak Kerowyn. Jej skupienie potrwało ledwie kilka chwil.
Ktoś przerwał jej, kiedy zabrała się do wyjątkowo opornego szwu. Ostrzegł ją szum powietrza, ale to wystarczyło. Czego nie nauczył jej Alberich, wpoiła w szybkim tempie Kerowyn, stosując metody dalekie od konwencjonalnych.
Gwena! - krzyknęła w myśli, działając odruchowo. Spadła z ławki, uderzyła ramieniem o podłogę i przekoziołkowała. Wstała natychmiast, gotowa do walki, ciągle trzymając nożyk, którym cięła szwy. Serce waliło jej, ale nie ze strachu.
Stała naprzeciw kogoś, kto działał tak szybko, jak ona; prawie identyczna pozycja po drugiej stronie ławki. Oceniła go szybko; wyższy i cięższy, mężczyzna, w zwykłym ubraniu, twarz owinięta chustą, kaptur na głowie; widziała tylko czujne oczy.
Tysiące myśli przebiegło jej przez głowę, a główną było drugie wezwanie Gweny, jej Towarzysza. Następną: "Dlaczego Kero nic nie robi?" Rzuciła okiem w jej stronę i zobaczyła,że kapitan stoi z założonymi rękami i nieodgadnionym wyrazem twarzy. Odpowiedź sama się nasunęła: "Bo na to czekała". Ponieważ Kerowyn była heroldem i jej Towarzysz Sayvil nigdy nie dopuściłaby do zdrady, a Gwena nie waliła kopytami w drzwi, morderca nie był żadnym mordercą.
Uspokoiła się trochę i odważyła na dotknięcie myślą. Nic; bariera ochronna, a to znaczyło, że obcy wie, jak chronić swe myśli, co potrafili jedynie myślmówiący.
Kolejne spojrzenie w lśniące, brązowe oczy, dodatkowa poszlaka w postaci czarnego loka wystającego spod kaptura i Elspeth wiedziała, z kim ma do czynienia.
- Skif - powiedziała, odprężając się.
Nieźle - usłyszała w myślach. - Mówiłam Sayvil, że ta przebieranka nie ma sensu, ale nie chciała mi wierzyć.
Rzuciła okiem na Kerowyn, nie spuszczając wzroku ze Skifa:
- Wrobiłaś mnie, tak? Nie chodziło ci o naprawianie zbroi!
Kero wzruszyła ramionami.
- Oczywiście, że tak, do diabła. Jutro ją skończysz. Teraz już wiesz, że będziesz potrafiła to zrobić, gdybyś się kiedyś znalazła w opisywanej przeze mnie sytuacji. Jeśli nie będziesz zdawała sobie sprawy ze swoich umiejętności, nie weźmiesz ich pod uwagę przy rozwiązywaniu problemu. Ale, ale... - jej głos stwardniał, kiedy Skif zaczął się chyłkiem wymykać, a Elspeth miała zamiar pójść w jego ślady. - To, że go rozpoznałaś, nie znaczy, że odwołuję ćwiczenia. Dalej, zaczynajcie tam, gdzie skończyliście.
- Tym? - zwątpiła Elspeth, patrząc na nożyk.
- Tym i czymkolwiek, co ci wpadnie w ręce. Można użyć setek rzeczy, łącznie z ławką. Bronią może być wszystko, dziecko, czas, żebyś się nauczyła improwizować.
Kerowyn nie potrzebowała podawać powodów swego stwierdzenia; nawet jeśli w królestwie żyło się cicho i spokojnie, zawsze mógł się znaleźć ktoś urażony, żądny zemsty albo po prostu wariat, kto zaryzykowałby życie, aby zabić następcę tronu. A z dwoma wrogimi sąsiadami, Hardornem i Karsem, nie żyło się cicho i spokojnie.
"Bronią może być wszystko? O czym ona mówi?" Elspeth nie miała jednak czasu na zastanowienie, bo Skif na nią ruszył. Obeszła go, odwróciła nóż, nie chcąc go naprawdę zranić, i machnęła mu przed oczami rękojeścią. Zignorował to, próbując ją złapać; jak na razie nie pokazał żadnej broni. "Czyli ma za zadanie schwytać, nie zabić. Ja mam łatwiej, on ma trudniej..." Względnie łatwiej. Skif nauczył się walczyć w podłych dzielnicach Haven. Nawet w stolicy Valdemaru istniało ubóstwo i przestępczość, a Skifa wychowało i jedno, i drugie. Wcześnie osierocony praktykował u wujka złodzieja, a kiedy wujka złapano, sam zaczął kraść. Prawdopodobnie tylko wybór ocalił go od stryczka albo śmierci z rąk konkurencji. Jego styl walki był mieszaniną wszystkiego: zapasów i brudnych sztuczek, śmiertelną kombinacją skuteczności i zdradliwości. Talia, osobisty herold królowej, nieco się od niego nauczyła, ale nikt nie chciał się zgodzić, aby udzielał też lekcji Elspeth. A przynajmniej nie takich. Uczył ją rzucania nożem, co ocaliło życie jej i Talii, ale Selenay nie chciała się zgodzić, aby dziedziczka znała sposób walki ulicy i była głucha na błagania córki.
Wiele się jednak zmieniło. Po pierwsze, przybyła Kerowyn, która wysłała jednego ze swych skrytobójców, aby udowodnić Selenay, że ona i jej córka potrzebowały ochrony, jaką może dać tylko najbrudniejszy styl walki. Alberich szkolił królową, Skif i Kero uczyli Elspeth, a lekcje były bolesne.
"Dirk nauczył mnie takich rzeczy", powiedziała sobie, okrążając go i śledząc jego oczy, "których żadne z nich nie zna". Wyczuła za sobą stertę pancerzy i spróbowała sobie przypomnieć, co leży na wierzchu. Coś, czym można rzucić i oślepić przeciwnika?
- No dalej, chłopcze - rzuciła Kerowyn - Zanim ona wezwie pomoc w myślmowie albo jej Towarzysz sprowadzi kawalerię.
Skif odetchnął, kiedy wyciągnęła rękę po skórzany napierśnik. Ruszył jak wąż i złapał ją, gdy się schylała, przelecieli przez stertę i wylądowali na podłodze. Wypuściła nóż z ręki, a zderzenie z podłogą pozbawiło ją tchu. Szarpnęła się w jego uścisku, schwyciła krawędź kaptura i spróbowała ściągnąć go na oczy napastnika, lecz był zbyt mocno zawiązany. Chciała kopnąć Skifa w żołądek, szarpała chustę i kopała go po nogach, bez widocznych efektów. Przygwoździł ją do ziemi, trzepnął w ucho i zawołał:
- Wyeliminowana!
"Cholera". Posłusznie przestała się rzucać. Skif wstał, przerzucił ją sobie przez ramię jak worek zboża i skierował się ku drzwiom. Gapiła się na podłogę i jego buty, zastanawiając się, co robi jej Towarzysz, kiedy ona jest wynoszona przez swego "zabójcę".
Tędy nie wyjdzie - odezwała się Gwena. - Ja blokuję drzwi frontowe, Sayvil tylne. Jedyna dostępna droga to dach.
- Nie najlepiej, Skif - powiedziała Elspeth do paska - Towarzysze cię uwięziły.
- No cóż, przerwę - odparł. - Przykro mi, mała, jesteś trupem. Postawił ją na ziemi i Elspeth otrzepała się z kurzu.
- A niech to - rzuciła gorzko. - Mogło mi pójść lepiej. Gdybym miała swoje noże... - Oskarżycielsko popatrzyła na Kero, która kazała jej zostawić je poza salą.
- Nie było tak źle, jak się obawiałam. A kazałam ci się ich pozbyć, bo wszyscy wiedzą, że je nosisz, i za bardzo na nich polegasz. Przeoczyłaś tuzin rzeczy, które mogły posłużyć jako broń.- Skif potwierdził, a pod Elspeth ugięły się nogi.
- Na przykład? - zapytała. Ironią było, że miejsce, w którym się walczyło, całkowicie ogołocono z broni: nie znalazła niczego nadającego się do użycia przeciw napastnikowi. Na podłodze stałaławeczka i leżała sterta pancerzy; z przyległego pomieszczenia przyniosła narzędzia do reperacji zbroi. Żadych okien w jej zasięgu; ściany wyczyszczone z broni ćwiczebnej, tylko haki na jednej i lustra na drugiej.
- Ławka - rzucił Skif. - Mogłaś mi ją wkopać pod nogi.
- Kiedy z niej spadałaś, mogłaś chwycić ten skórzany naramiennik - dodała Kero.
- Którekolwiek z luster: rozbijasz i masz ostrza.
- Słońce: zmusić go, by stanął pod światło.
- Lustra: zdezorientować mnie moim odbiciem.
- Igły do skóry.
- Dzbanek z oliwą.
- Twój pasek...
- Dobrze! - krzyknęła Elspeth pokonana ich logiką. - O co w tym chodzi?
- O coś, czego się można nauczyć, ale nie na lekcji - powiedziała Kerowyn. - O podejście. Świadomość, traktowanie wszystkich jak potencjalnych wrogów, wszystkiego jako potencjalnej broni. Wszystkich i wszystkiego, poczynając od obcego i halabardy na ścianie, a kończąc na twojej matce i bieliźnie.
- Nie mogę tak żyć! - zaprotestowała. - Nikt nie może! - A gdy Kero podniosła brew, dodała wątpiąco: - Może?
- Według mnie, żadna koronowana głowa nie może sobie pozwolić na brak takiego podejścia. A mnie też się jakoś udało.
- Mnie też - dorzucił Skif. - To nie ma cię zatruć, tylko uczynić bardziej świadomą tego, co się dzieje wokół.
- Dlatego tutaj zaczynamy naukę. Sala jest w miarę pusta, nawet gdy w niej leżą rzeczy do naprawy. To bardzo ułatwia sprawę. - Zmierzyła Elspeth zielono-niebieskimi oczami. - Zanim stąd wyjdziesz, wymyślisz zastosowanie dla wszystkiego, co się tutaj znajduje.
Elspeth westchnęła, pożegnała się z wizją wolnego popołudnia i zaczęła łamać sobie głowę.
W końcu Kero wyszła do innych zajęć i przekazała Skifowi prowadzenie lekcji. Elspeth odetchnęła z ulgą; Skif nie umywał się nawet do łagodnej Kerowyn, a co dopiero do srogiej. Młodzi heroldowie narzekali na lekcje Albericha, teraz jęczeli, bo wzięła się za nich Kerowyn, i otwartą kwestią pozostawało, kto z tej dwójki był gorszy. Elspeth usłyszała kiedyś, jak młoda dziewczyna twierdziła, że sam fakt, iż zbrojmistrz się nie starzał, był wystarczającym przekleństwem, a dodanie mu zmiennika po prostu wołało o pomstę do nieba. "Chociaż właściwie", pomyślała wtedy, "co nie woła?"
Skif jeszcze chwilę ją męczył, a potem się zlitował i zrezygnowawszy z lekcji o podejściu do życia, przeszedł do normalnej, twardej walki na noże, co uspokoiło nieco nerwy Elspeth, choć nie jej ciało. Skif mógł być łagodnym wykładowcą abstrakcyjnych problemów, ale kiedy dochodziło do walki, był bezlitosny. W końcu, kiedy oboje tak się zmęczyli, że popełniali podstawowe błędy, postanowił przestać. "Teraz każdy nowicjusz mógłby mnie wykończyć", przeszło jej przez głowę.
- Wystarczy - wydyszał Skif, osuwając się na podłogę, a Elspeth opadła na ławkę, a potem wyciągnęła się na niej, spychając pancerz na ziemię. Słońce wpadało przez okna pod innym kątem; nie kładło się plamami na podłodze, tylko na ścianach. Jeszcze nie był to czas na kolację, ale na pewno późne popołudnie.
- Muszę jeszcze poćwiczyć maleństwa - ciągnął - a poza tym, jeśli będę się z tobą spotykał bez przyzwoitki, znów zaczną się plotki, a na wysłuchiwanie takowych nie mam ochoty.
Wykrzywiła się i otarła pot z czoła. Ostatnim razem, kiedy ktoś rozpuścił pogłoski o jej romansie ze Skifem, musiała się usprawiedliwiać przed połową Rady i znosić porozumiewawcze spojrzenia heroldów. Nie wiedziała, co było gorsze.
"Wiem przynajmniej, jak się czuli matka i ojczym, kiedy byli w moim wieku. Za każdym razem, kiedy ktoś był interesujący - albo zainteresowany - odstraszały go stada swatek. Myślałam, że ludzie mają poważniejsze problemy". Niedobrze tylko, że za jej pozycję musiał płacić Skif; na pewno mogła coś na to poradzić, lecz była zbyt zmęczona, aby się nad tym zastanawiać.
- W takim razie do zobaczenia - powiedziała. - Mam jeszcze coś do zrobienia przed kolacją, jeśli, oczywiście, zadowoliły cię poczynione przeze mnie postępy.
- Owszem. - Wstał z trudem. - Pod koniec ja robiłem więcej błędów. Broń najbliżej twojej prawej ręki?
- Ławka - odparła bez namysłu. - Spadam z niej i kopię w twoją stronę.
- Myślałem o nożycach na podłodze, ale w porządku. Zobaczymy się na kolacji?
- Nie dzisiaj. Do ojca przybyło poselstwo z Rethwellanu, czyli będę jadać z Radą, dopóki nie wyjedzie. - Uniosła się na łokciach i uśmiechnęła przepraszająco: - Jeśli nie zobaczą całej rodziny razem, będą podejrzewać, że spiskuję za ich plecami.
Skif był zbyt dobrze wychowany, aby odpowiedzieć, ale oboje wiedzieli, dlaczego posłowie mogli tak myśleć. Ojciec Elspeth, książę Rethwellanu, spiskował przeciw swej żonie, królowej Selenay i próbował ją zabić. "Nie najlepsza polityka zagraniczna..." W Rethwellanie nikt nie popierał jego dążeń, a dwaj bracia nie kochali go zbytnio, więc śmierć księcia nie pociągnęła za sobą konsekwencji. Królowa przyjęła przeprosiny przerażonego króla i zapomniano o całej sprawie.
Ale po latach wojna i dotrzymanie obietnicy danej dziadowi Selenay przywiodły jednego z braci, księcia Darena, na pomoc królowej i nieoczekiwanym wynikiem spotkania była nie tylko miłość, ale też więź życia. Rethwellan utracił lorda wojny, a Valdemar zyskał współwładcę, gdyż Darena, jak Kerowyn, Towarzysz wybrał dosłownie na polu bitwy. Czy noc poślubna nastąpiła po czy przed ślubem, było kwestią sporną; bliźnięta przyszły na świat dokładnie dziewięć miesięcy po zaślubinach. A to sprawiało, że dziedziczka tronu, Elspeth, miała niespodziewanych rywali. Elspeth, której ojciec chciał krwawo przejąć tron... Gdzieniegdzie szeptano o "złej krwi". Faram, król Rethwellanu i brat jej ojca i ojczyma, nie miał co do niej takich wątpliwości, ale niektórym trzeba było od czasu do czasu przypominać, że zdrada nie jest chorobą dziedziczną.
Elspeth wstała i rozprostowała obolałe nogi.
- Chciałabym... - przerwała w połowie.
- Czego, kotku?
- Nieważne. Naprawdę. Zobaczę się z tobą jutro po naradzie, o ile Kerowyn nie zagoni mnie do czyszczenia stajni czy jakiegoś równie bohaterskiego zajęcia.
Roześmiał się i wyszedł z sali, zostawiając Elspeth z jej myślami. Pozbierała rozrzucone przedmioty i opuściła pomieszczenie, zanim Kerowyn mogła wrócić i przyłapać ją na "nieróbstwie".
Ciepły letni wiatr rozwiał jej włosy i osuszył pot. Rozejrzała się, ale nie dostrzegła nikogo i puściła się biegiem w stronę ogrodów. Ścieżka, którą wybrała, prowadziła do warzywnika i używali jej tylko służący; docierało się nią do budynków gospodarczych. Nie zdziwiło jej, że nikt też nie spodziewał się znaleźć tam następczyni. Skierowała się ku małej garncami. Budynek wyróżniał się spośród innych tylko kominem i małym okienkiem, ale nawet to nie czyniło go niezwykłym; od lat wypalano tam garnki i suszono zioła, co tym bardziej doceniała Elspeth.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, poczuła się tak, jakby ktoś zdjął jej z ramion wielki ciężar. Tutaj było jej królestwo, tylko jej; tak długo, jak nie zaniedbywała swych obowiązków, nikt jej tu nie przeszkadzał. Maleńkie królestwo; ława i stołek pośrodku, zlew, koło garncarskie, glina, półki i piec do wypalania ceramiki; nic nie przypominało jej o powinnościach i Elspeth mogła być tylko Elspeth. Całkiem niezłe królestwo; nie miała ochoty rządzić niczym większym. Na najwyższej półce stały jej dzieła, te, które uznała za godne przechowywania. Były wśród nich pierwsze poprawnie zrobione garnki, rzeczy bardziej skomplikowane i wreszcie ostatnio wykonane odlewy.
Bliźnięta przechodziły przez etap rywalizacji: kiedy jedno coś dostało, drugie musiało mieć dokładnie to samo, ale inne. Jeśli Kris dostał konika, Lyra musiała dostać konika - dokładnie tej samej wielkości, kształtu i długości ogona. Ale jeśli konik Krisa był kasztanowy, ona chciała bułanka, izabelowatego albo deresza; gdy Kris dostał fort, ona musiała mieć wioskę - tej samej wielkości, o tej samej ilości budynków, z tyloma samymi lalkami w środku, i tak dalej. Zgadzały się tylko co do Towarzyszy, bliźniaczych jak one same.
"Nie, żeby potrzebowali Towarzyszy - zabawek", pomyślała Elspeth. "Już teraz, kiedy matka zabiera je ze sobą na łąkę, któryś chodzi za nimi krok w krok. Bez wątpienia zostaną wybrane!" Gwena twierdziła, że pozostawała tylko kwestia, przez którego, a najwidoczniej wiele Towarzyszy chciało tego dokonać. Zapamiętaj moje słowa, powtarzała radośnie, za parę lat będą się o nie bić!
Utrudniało to bardzo kwestię prezentów. Identyczne rzeczy w różnym kolorze doprowadzały ludzi do szału; dzieci z drobnych szczegółów czyniły argumenty na rzecz "moje jest lepsze". Na szczęście wpadła na pomysł robienia odlewów i jej pierwszym prezentem były nocne lampki w kształcie ludzików, w których otwartych ustach paliła się lampka oliwna. Spodobały się tak bardzo, że postanowiła zrobić lalki, które byłyby tak podobne do bliźniąt, jak tylko jej mierny talent rzeźbiarski pozwoli. "Całe szczęście, że są jeszcze na etapie dziecinnych kształtów. Na nic więcej nie byłoby mnie stać", pomyślała, patrząc na rządek główek z zielonej gliny. Resztę załatwi ubranie laleczek w miniatury ulubionych strojów bliźniąt, będzie jednak musiała poprosić o pomoc; może Talię, przekupi ją laleczką dla jej syna Jemmiego. Elspeth umiała zszywać, ale z jej haftów "koń by się uśmiał", jak sama stwierdzała. Podobnego zdania była Keren. Lyra szalała na punkcie koni, może trochę za wcześnie, ale i bliźnięta, i Jemmie, rozwijały się szybciej od innych dzieci. Kris zwariował na punkcie straży; twierdził, że gdy dorośnie, zostanie jej kapitanem (na co Towarzysze parskały z irytacją). Elspeth nie potrafiła zrobić miniatury miecza czy butów do konnej jazdy, ale Keren lub Sherrill powinny sobie z tym poradzić.
Pierwsze trzy główki były do wyrzucenia, czwarta doskonała, piąta możliwa, a szósta...
Położenie drzwi i okna wymagało, żeby siedziała do nich plecami, wobec czego nie oliwiła zawiasów, aby skrzypiały za każdym razem, gdy ktoś otwierał drzwi.
Zamarła, gdy usłyszała za sobą cichutkie skrzypnięcie, a potem wróciła do oglądania główki. Dotknęła szybko myślą przybysza i przekonała się, że to znowu Skif, który sądził, iż wyrzuciła już lekcję z pamięci, a na terenie chronionym przez straż pałacową pozwoli sobie na beztroskę.
"Nawet o tym nie myśl, kolego". Kiedy skradał się za jej plecami, zsunęła się ze stołka i zahaczyła stopą o jedną z jego nóg. Gdy się poruszył, pociągnęła stołek, obróciła się i jednym płynnym ruchem kopnęła go pod nogi intruza.
Nie spodziewał się oporu ani tego, że to on się będzie bronił. Stracił równowagę, zaplątał stopy w stołek i nie mógł się podnieść. Upadł, pociągając stołek za sobą, trzasnęło łamane drewno, a Skif wylądował na plecach. Stanęła nad nim, potrząsając głową w odpowiedzi na szeroki uśmiech.
- Eee...
- Nie wiesz, że należy zapukać?- zapytała. Podniosła stołek, który miał połamane wszystkie cztery nogi i nadawał się tylko do wyrzucenia. - Nowe krzesło poproszę. To nie było głupie, Skif, ale niebezpieczne. Mogłeś uszkodzić moje najlepsze rzeczy.
- O moich najlepszych rzeczach nie wspominając - mruknął. - Nie przeproszę cię, nawet na to nie licz. Dobrze wiesz, że zaplanowaliśmy takie zasadzki.
"Ale nie tutaj, gdzie mogę odpocząć; nie w tym jedynym miejscu, w którym mam spokój".
- To nie zmienia faktu, że chcę zadośćuczynienia. - Wypróbowała stabilność stołka i ostrożnie na nim usiadła, krzyżując ramiona, aby Skif nie dostrzegł jej zdenerwowania. - Mogłeś coś potłuc. Nie proszę o wiele, tylko chciałabym mieć spokój, kiedy tu jestem.
Nie powiedział "Powiedz to napastnikowi" ani nie wygłosił wykładu, tylko uśmiechnął się i wstał z podłogi, otrzepując biały mundur.
- Gratuluję - rzekł. - Poradziłaś sobie lepiej, niż oczekiwałem. Przyszedłem tu za tobą, bo wiedziałem, że będziesz zmęczona i roztargniona.
- Wiem - warknęła patrząc, jak podnosi brwi, gdy zrozumiał, co powiedziała. Po pierwsze, że odkryła jego obecność wystarczająco szybko, aby odczytać myśli, i po drugie, że odczytała je, wiedząc już, kim jest. To było nieetyczne; heroldowie nie powinni odczytywać cudzych myśli bez zgody tej osoby. Ale jeśli on naruszał jej prywatność, odpłacała pięknym za nadobne. "Niech się zastanawia, co jeszcze udało mi się odczytać".
- Och! - Nie zamierzał wygłaszać teraz wykładu o dobroczynnych skutkach złamania prywatności. - Do zobaczenia.
- I przynieś ze sobą nowy stołek - poradziła, odwracając się do niego plecami. W ręce nadal ściskała lalczyną główkę, a raczej to, co z niej zostało. Wyrzuciła ją do śmieci.
Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy na ławie leżało pół tuzina główek zdatnych do użytku, a kosz na śmieci zapełniały niedoskonałe. Oczyszczenie ich było nudne, pracochłonne i bardzo pożądane; nie miała ochoty nikogo oglądać, dopóki się nie uspokoi.
Kiedy poczuła za sobą powiew powietrza, który oznaczał, że drzwi znów otworzono, wcale jej to nie rozbawiło. "Zabiję go". Przygotowała się, żeby wrzasnąć mu w myślach do ucha, gdy pierwszy kontakt myślowy przyniósł nieoczekiwany wynik. To nie był ani Skif, ani Kerowyn, ani nikt znajomy.
Pochyliła się instynktownie, a coś przeleciało jej nad głową i utkwiło w ścianie naprzeciwko; nóż myśliwski, zwykły i nie do wykrycia. Zamarła patrząc, jak lekko drży, a potem, zanim przeciwnik zorientował się, że spudłował, do głosu doszły długie lata treningu. Kopnęła w jego stronę stołek, przekoziołkowała pod ławą i wynurzyła się po drugiej stronie. Odrzucił stołek, zatrzasnął drzwi i zaryglował je; chwilę później zadrżały pod kopytami Gweny. "Gdyby to miejsce było bardziej umeblowane..."
Obcy trzymał w ręce drugi nóż. Zignorował rżenie Gweny i jej atak na drzwi, ruszył w stronę Elspeth. Schwyciła pierwszą rzecz, jaka jej wpadła w ręce: na wpół oczyszczoną głowę lalki. Nie zraniła go, ale rozproszyła jego uwagę na tyle, że zdołała wyskoczyć zza ławy i dopaść stołka; używając go jako tarczy i piki jednocześnie, spróbowała przygwoździć napastnika do drzwi. Niestety, stołek za dużo przeszedł i jedno szarpnięcie połamało jego nogi do reszty. Rzuciła w obcego siedzeniem, które zostało jej w ręce, a gdy się uchylił, zdołała złapać to, co było najbliżej.
Tym czymś okazało się jej ulubione naczynie, smukła waza o dwóch uszach... Trzasnęła nią o ścianę, a w ręku został jej długi, ostry odłamek: nóż z rękojeścią.
Rzuciła się na napastnika, zdezorientowanego trzaskiem tłuczonej wazy i kompletnie bezbronnego; schwycił ją, a ona wykorzystała szansę, jaką dawał jej kawałek ceramiki. Zanim zorientował się, co chce zrobić, przejechała mu nim po gardle, a Gwena w tym samym momencie wpadła do środka.
- W porządku? - zapytała Kerowyn, ocierając czoło Elspeth mokrą szmatką. Dziewczyna przestała się trząść, oblizała usta i skinęła głową.
- Tak myślę. - Oparła się o ścianę garncami i zamknęła oczy. Znaleziono ją w trawie, pokrytą krwią i wymiotującą, ze stojącą tuż obok Gweną na straży. Ciągle czuła mdłości, mimo że już się zetknęła ze śmiercią i zabiła lorda Orthallena jednym z noży od Skifa. "Ale nie byłam blisko, tak blisko... Strzelałam z łuku, rzuciłam nożem przez pokój... Nie tak, jak teraz, kiedy całą mnie okrwawił i patrzył..." Znów zrobiło jej się niedobrze.
- Kto to był? - spytała. - Skąd wiedział, gdzie jestem? Jak minął straże?
- Nie znam odpowiedzi na drugie i trzecie pytanie - odparła Kero. - Natomiast co do pierwszego, ma na ręce wytatuowaną pajęczynę, był wyznawcą Zimnego Boga. Wynajmują się jako mordercy i są kosztowni, bo nie obchodzi ich, czy zginą. Albo spłacał dług rodzinny, albo pokutował. Gdybyś ty go nie zabiła, sam by to zrobił.
Elspeth otworzyła oczy i spojrzała na Kerowyn.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałam!
- Niewielu słyszało; wyznawcy Zimnego pochodzą z bardziej odległego południa niż Geyr. To on mi o nich powiedział po ostatniej próbie zabicia twojej matki i pokazał, czego szukać. Twierdził, że naprawdę zdesperowany Ancar będzie próbował ich wynająć. Nie brałam tego poważnie, a powinnam. To się już nie zdarzy, obiecuję. Miałaś szczęście, zazwyczaj są bardziej ostrożni, a nie ma nic, uwierz mi, nic gorszego od samobójczego fanatyka.
- Ale jak on się dostał do ogrodów? Jak mógł? Wszędzie są straże!
Kero zmarszczyła brwi.
- Jeśli wierzyć Geyrowi, dzięki m-m-m-magii - wyrzuciła z siebie ostatnie słowo, jakby heroldowi przez usta nie mogło przejść nic poza darami umysłu i zaklęciem prawdy. - Tam jest pełno m-magów Zimnego Boga, którzy zapewniają jego wyznawcom niewidzialność. Moja babka to umiała: ludzie brali ją za kogoś znajomego, kogo spodziewali się zobaczyć. Rzecz rozgrywa się w umyśle, jak myślmowa, lecz działa poprzez zaklęcie. Wielce to niebezpieczne, straże będą musiały teraz dwa razy sprawdzać swoich znajomych. Niektórym się to nie spodoba...
"Albo mnie nie docenił, albo był niedoświadczony", pomyślała trzeźwo, podczas gdy Kero rozmawiała ze strażnikiem. "I wydaje mi się, że się nie dowiemy, jak Ancar go znalazł, bo czuję w tym magię".
Wstała, ciągle drżąc. Jej Biel była zniszczona - choć i tak nigdy nie włożyłaby tego munduru. Znów magia. Cokolwiek chroniło kiedyś Valdemar, już przestało być przeszkodą dla Ancara.
ROZDZIAŁ DRUGI
MROCZNY WIATR
Mroczny Wiatr k'Sheyna przytrzymał swego więź-ptaka Vree na ramieniu i rozejrzał się po otaczającym go morzu trawy... Z żalem? Z zazdrością? Jednym i drugim, zapewne. Stał na skraju wysokiego urwiska, u stóp którego rozciągała się Równina Dhorisha; doskonałej bariery dla wszystkich, którzy źle życzyli Shin'a'in. Aby zejść na Równinę, należało znać drogę, a intruzów widziano z daleka nad wysoką trawą.
Więź-ptak rozłożył skrzydła w ciepłym wietrze. Żer - usłyszał jego myśl, proste pojęcie, nie tyle myśl, co potok obrazów: króliki, myszy, przepiórki, wszystkie z punktu widzenia myszołowa, zanim uderzy. Doprawdy, żer. Jakikolwiek myśliwy na Równinie bez pomocy magii zmieniłby się szybko w zwierzynę łowną. Samo miejsce by go pokonało, dostrzegłoby go nawet dziecko; nie znając źródeł ani znaków pomagających orientować się w terenie, natychmiast zgubiłby się pośród traw i łagodnych wzgórz. Połowę pracy strażników i zwiadowców patrolujących granicę wykonywała Równina.
Mroczny Wiatr westchnął i wrócił do swojego cichego, chłodnego lasu. Wschodnią granicę terytorium k'Sheyna stanowiła Równina, ale na zachód i południe ciągnęły się lasy, niebezpieczne jak wszyscy diabli.
Chory - poskarżył się Vree, a Mroczny Wiatr zgodził się z nim. Magia zatruła tę krainę, zwaną przez obcych Wzgórzami Pelagir. Magia rozpłynęła się po ziemi, zmieniając wszystko, co napotkała na swojej drodze, czasami na lepsze, znacznie częściej...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]