They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

01 - Znak, Tajemnica czarnych rycerzy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Margit Sandemo

ZNAK

Tajemnica czarnych rycerzy tom 01

Tytuł oryginału: „I skyggen av et tegn”

Przebłysk przeszłości

Otaczali go niczym górujące nad światem cienie, pięć budzących grozę postaci w czarnych pelerynach.

Mocniej zacisnął rękę na pochodni, która słała przy­tłumione, migoczące światło w głąb łukowato sklepio­nej krypty. Prastare sklepienie i ściany poczerniały od sadzy płonących tutaj od stuleci pochodni.

- Przysięgam - odparł, czując, jak serce wali w pier­si. - Obiecuję wykonać to, czego ode mnie żądacie. W zamian chciałbym, abyście spełnili moją prośbę.

Pochylili głowy powolnym, uroczystym ruchem, jak gdyby odpowiadali twierdząco. Jeden z nich w ge­ście uspokojenia dotknął jego ręki, potem dali znak, że spotkanie dobiegło końca. Mógł ruszyć w górę wy­tartych stopni i wyjść na zewnątrz.

Na dworze zapadła czarna noc. Gdzieś w odległej wiosce skowyczał pies, poza tym dokoła panowała cisza.

Był cienko ubrany. Przeszedł go dreszcz, wiedział jednak, że nie jest on wywołany wyłącznie zimnem.

Pięć postaci dosiadło koni, zawróciło i wkrótce stra­cił jeźdźców z oczu.

Został sam w nocnym mroku. Ścieżka rysowała się przed nim ledwie dostrzegalną szaroczarną smugą.

Co ja zrobiłem? zadawał sobie w myślach pytanie, kierując się z powrotem w stronę wioski. Co ja wła­ściwie zrobiłem? Ale czy mogłem postąpić inaczej?

Ręka powyżej nadgarstka piekła, ból stawał się co­raz bardziej intensywny. Nie potrafił zrozumieć, dla­czego tak się dzieje.

Podniósł pochodnię w górę, zatrzymał się, poświe­cił. Zadrżał gwałtownie, gdy zobaczył, że na ręce co­raz wyraźniejsze staje się wypalone znamię.

To był znak. Patrzył przerażony, w pierwszej chwi­li nie rozumiejąc, skąd piętno mogło się wziąć na jego skórze. Już kiedyś widział ten znak, ujrzał go również niedawno, na ścianie krypty.

Czyżby ten dotyk dłoni na jego ręce?

Tak.

Jeszcze raz szepnął:

- Mój Boże, co też ja zrobiłem?

W głosie sześciolatka słychać było oszalałą rozpacz.

- Antonio, uciekaj! Schowaj się, prędko!

- Nie, Jordi - odparł młodszy brat głosem zduszo­nym od łez. - Nie, bo on złapie ciebie! Muszę przy to­bie być!

Jordi objął mocno czteroletniego Antonia. Bracia, drżąc ze strachu, skulili się razem za kanapą.

Słyszeli odgłosy ciosów i zduszone krzyki matki, a potem znienawidzony wrzask ojczyma:

- Poderżnę gardło temu diabelskiemu nasieniu!

- Przecież Jordi nic nie zrobił! - płakała matka.

- Zawsze coś robi! - ryknął ojczym. Odepchnął żo­nę na bok i znalazł chłopców.

- Uciekaj, Antonio, uciekaj! - zawołał Jordi. Matka złapała Antonia na ręce. Ojczym zdążył już chwycić Jordiego i cisnął nim przez cały pokój. Sze­ściolatek zaniósł się krzykiem przerażenia i bólu. Oczy Antonia pociemniały z gniewu.

- Pewnego dnia zabiję ojczyma, mamo.

- Och, nie, nie - szepnęła matka. - Dosyć już tego. Dziś w nocy uciekniemy, ty, ja i Jordi.

- Dobrze - załkał Antonio. Ale jego pełne rozpaczy i nienawiści oczy nawet na chwilę nie odrywały się od potężnego mężczyzny. - Pewnego dnia - 'szepnął. - Pewnego dnia...

CZĘŚĆ PIERWSZA
CICHA UWERTURA1

Współcześnie

- Nie powinnaś odwiedzić Mortena, Unni?

To matka spytała, zawieszając na Boże Narodzenie zasłony z wzorkiem w grające na trąbach aniołki. Na czerwonym niby czapka krasnoludka tle aż roiło się od postaci z policzkami rumianymi jak jabłuszka i okrągłymi brzuszkami.

W Unni odezwały się wyrzuty sumienia. Oczywiście, że powinna odwiedzić Mortena, przyjaciela, któremu ży­cie zniszczył pirat drogowy. Uderzenie w plecy, rozległe obrażenia wewnętrzne i w efekcie leżał teraz w szpitalu.

Na początku koledzy z ich grupy stawiali się jak je­den mąż, odwiedzali go w porę i nie w porę, zasypy­wali pikantnymi „rozweselającymi” historyjkami o nocnym życiu w mieście, przynosili kwiaty, owoce, czekoladki, krzyżówki i pornograficzne gazetki. Mor­ten zaliczał się do tych, którzy wolą raczej krzyżów­ki; w każdym razie tak twierdził.

Cóż, w miarę upływu czasu jednak koledzy wyka­zywali coraz bardziej sporadyczne zainteresowanie wypadkiem i przykrym stanem, w jakim znalazł się Morten.

W końcu wizyty całkiem ustały. Mortena przeniesio­no z oddziału wewnętrznego do centrum rehabilitacji, a tam przestał budzić czyjąkolwiek ciekawość.

- Przyszła dziś do ciebie kartka od niego – ciągnęła matka. - Z życzliwym pytaniem, czy nie miałabyś cza­su do niego zajrzeć. Proszę, to ona.

Sumienie Unni przecknęło się na dobre, ale przez całą dobę musiało niecierpliwie stukać ją palcem w plecy, nim wreszcie zdecydowała się pojechać auto­busem do miasta. Zapomniała o jakimś upominku dla chorego i uświadomiła sobie, że będzie musiała kupić coś idiotycznego w szpitalnym kiosku.

Morten, no cóż. Był po prostu jednym z ich grupy. Całkiem zwyczajny chłopak, nieco cichy z natury, a już na pewno nie dałoby się go nazwać typem przywódcy. Wygląd też miał zwyczajny, absolutnie nie rzucający na kolana, lecz nie było w nim nic niesympatycznego, ra­czej przeciwnie. Ot, normalny chłopiec, który prawdo­podobnie nie raz dozna przykrego zawodu, lecz zapew­ne kiedyś w przyszłości jakaś dziewczyna zadurzy się w nim z powodów znanych tylko miłości, a potem szczerze go pokocha dla jego dobrego charakteru. Un­ni bardzo lubiła dobrodusznie patrzące niebieskie oczy Mortena pod jasną jak len grzywką i zdradzający lek­kie zażenowanie uśmiech.

Morten nie zasłużył na to, by w taki sposób znaleźć się poza nawiasem życia.

Autobus się zatrzymał, wysiadła.

Unni nienawidziła miast, nienawidziła ulicznego ruchu, ludzi pędzących i wpadających na siebie na chodnikach, w sklepach, w kawiarniach. Od czasu do czasu nachodzi­ła ją ochota, by głośno zawołać „Pali się!”, jedynie po to, żeby mieć stolik czy ladę sklepową tylko dla siebie. Ale gdyby tak zrobiła, zapewne uciekłby też personel.

Całe miasto wydawało jej się wstrętne. O tej porze roku najgorsze były oblodzone, śliskie chodniki. Skle­powe wystawy udekorowano już świątecznie, mało brakowało, a na głowę spadłaby jej girlanda z iglastych gałązek, w porę jednak ostrzegł ją mężczyzna stojący na drabinie i zdołała się jakoś uchylić.

Pięknie by wyglądała w świecącym świerkowym wień­cu na głowie. Trochę jak jakaś święta domowej roboty?

Szła, uśmiechając się pod nosem, i nawet przez mo­ment nie zdała sobie sprawy z tego, że właśnie znala­zła się na zdradziecko nachylonym chodniku na rogu przy sklepie z artykułami żelaznymi. Poślizgnęła się na lodzie, w ostatniej chwili wczepiła ręce w rynnę na ro­gu budynku, czując, jak nogi rozsuwają jej się w prze­ciwne strony, i nie mogąc znaleźć punktu oparcia.

Cóż za idiotyczna scena, pomyślała. Prawie na czworakach popełzła ku posypanemu piaskiem frag­mentowi chodnika, nie mając śmiałości się odwrócić. Nie chciała wiedzieć, ile osób było świadkami jej akro­batycznych wyczynów.

Resztę drogi przedreptała ostrożnie, drobiąc kroki niczym dziewięćdziesięcioletnia staruszka. Czuła się trochę jak pingwin po upojnej nocy.

Poczucie humoru było chyba najmocniejszą stroną Unni. Prawie skończyła już dwadzieścia jeden lat, z których co najmniej pięć spędziła przed lustrem, pa­trząc na swoje odbicie z głęboką pogardą. Podobnie jak większość nastolatek niesprawiedliwie oceniała własną fizjonomię i jak to zwykle bywa, najbardziej znienawidzonym elementem był nos, choć tak na­prawdę nie dało mu się nic zarzucić. Unni nie rozu­miała, że błysk w oku po dziesięćkroć równoważy wszystko to, czego mogło jej brakować do ideału. Owa niezwykłość, której tak gorąco pragnęła, tkwiła bo­wiem właśnie w zaraźliwej wesołości, widocznej w jej oczach. Owszem, być może inne dziewczęta z ich gru­py rzeczywiście były ładniejsze, a chłopcy, wierni swej naturze, zwracali uwagę przede wszystkim na wygląd, ale i tak z Unni było im najweselej i właśnie ją prosi­li o radę, chociaż z rzadka zapraszali ją do kina albo do kawiarni. Ostatecznie jakoś się z tym pogodziła, wcześniej jednak znosiła to o wiele trudniej.

W szpitalu nie od razu znalazła Mortena, kilkakrot­nie musiała o niego pytać. Pobłądziwszy trochę, zastała go w końcu w sali do ćwiczeń. Stał między dwiema po­ręczami, wolno przesuwając nogi po ruchomej bieżni.

- Zakładam, że za tym twoim marszem w miejscu kryje się więcej energii, niż na to wygląda - powiedzia­ła cierpko.

Mortena widok koleżanki zaskoczył i ucieszył.

- Owszem - uśmiechnął się, nieprzerwanie stawia­jąc jedną stopę za drugą.

- Imponująca robótka nożna w ślimaczym tempie - skomentowała Unni z uznaniem. - Chociaż ślimaki nie mają nóg. Cieszę się, że w końcu stanąłeś na nogi, Mor­ten. Kupiłam ci winogrona. Wiesz, podobno dla zdro­wia trzeba jeść pięć owoców dziennie. Ja się pocieszam właśnie tym, że zjadam pięć winogron. Możemy iść gdzieś pogadać?

- Oczywiście, jeśli tylko zdołasz mnie wyłączyć i za­nieść do łóżka. Nie mogę oderwać rąk od tych porę­czy, bo zaraz się przewrócę.

- Ojej, jaka ja jestem głupia - szepnęła zawstydzo­na Unni.

Odszukała pielęgniarkę, która zatroszczyła się o to, żeby spocony i wycieńczony Morten mógł się wresz­cie położyć. Unni przeraziła się, zobaczywszy, jak bar­dzo bezradny jest przyjaciel, i podziwiała go za to, że znajduje jeszcze siłę, by walczyć.

- Musisz mieć bardzo silne ręce - pochwaliła go. - Od szpinaku?

- Raczej od szparagów, jeśli prawdą jest, że czło­wiek staje się tym, co je. Ja w każdym razie czuję się właśnie jak szparag.

Unni poczuła nagle ciarki biegnące wzdłuż kręgo­słupa. Dreszczy nie wywołały wcale słowa Mortena, lecz coś, co znajdowało się w jego pokoju. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że są obserwowani.

Ukradkiem zerknęła na sufit, jak gdyby szukała ukrytej kamery, lecz oczywiście niczego takiego tam nie było. Głupia jestem, skarciła się w myślach. Jednakże uczucie, że ktoś na nich patrzy, nie chciało jej opuścić.

Spróbowała się z niego otrząsnąć.

Unni miała bardzo krótką fryzurę z króciuteńką grzywką. Akurat w tej chwili szczerze pożałowała, że obcięła swoje długie włosy. Rekonwalescent powinien móc patrzeć na coś ładnego.

- Chcesz, żebym przyprowadziła Veslę albo Emmę? - zapytała spontanicznie.

Morten podświadomie wychwycił jej skojarzenia.

- A dlaczego, na miłość boską, miałabyś je tu spro­wadzać? Potrzebuję kogoś, z kim mógłbym porozma­wiać, a nie podniecających, nieosiągalnych zjawisko­wych fatamorgan.

Bardzo ci dziękuję za te słowa, pomyślała Unni z przekąsem. Ale sama sobie na nie zasłużyłam. Na chwilę zapadła cisza.

- Dzięki za kartkę.

- Co? Za jaką kartkę?

Ojej, najwyraźniej ten samochód musiał go też mocno uderzyć w głowę. Unni posiadała jednak dość taktu, by prędko znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.

- Przepraszam, musiałam cię pomylić z kimś innym. Przyszłam tu wcale nie dlatego, że przysłałeś mi kart­kę, która wywołała we mnie wyrzuty sumienia. Przyszłam, ponieważ się za tobą stęskniłam, podobnie zresztą jak my wszyscy.

Morten rozjaśnił się, choć minę wciąż miał bardzo niepewną i patrzył trochę podejrzliwie.

- Myślimy o tobie przez cały czas - zapewniła Un­ni niczym mistrzyni białych kłamstw. - Po prostu nie bardzo potrafimy przełożyć myślenie na czyny. W każ­dym razie tak jest ze mną. Inni chyba cię odwiedzali?

- Ty jesteś pierwsza - odparł krótko. - Ciocia z wuj­kiem przychodzą w niedziele, poza tym nikt do mnie nie zagląda.

Sumienie Unni znów się odezwało.

- Ale oni tego chcą, Morten, naprawdę! Wiesz, duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe. Nie, to nie bardzo pasuje do sytuacji.

- Dziękuję, że przyszłaś - dodał nagle Morten.

- Mówisz tak, jakby coś ci leżało na sercu.

- Owszem. Jak już powiedziałem, potrzebuję kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. I to potrzebuję rozpaczliwie!

- Ja mogę być tym kimś.

- Wydaje mi się, że ty jesteś najwłaściwszą osobą. Wręcz jedyną właściwą.

- Ach, powtarzaj mi to częściej! Morten głośno wciągnął powietrze.

- Unni... Ty się potrafisz śmiać prawie ze wszystkie­go. Ale potrafisz także zachować powagę, prawda?

- Jak kompletnie pozbawiony poczucia humoru po­lityk samorządowy.

- Okej. To poważna sprawa. Szalona, ale poważna. Jakoś ciasno zaczyna się robić w tym pokoju, po­myślała nagle Unni. Jakby nas przybyło?

Nie, wciąż jest nas tylko dwoje.

- No to mnie posłuchaj - poprosił Morten. - Niezbyt dobrze pamiętam moją matkę, umarła, kiedy mia­łem trzy lata. Miała wtedy dwadzieścia pięć lat.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl