They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

01 - Strzaêy królowej, ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

MERCEDES LACKEY

 

 

 

STRZAŁY KRÓLOWEJ

 

(TŁUMACZYŁ LESZEK RYŚ)

 

 

SCAN-DAL

 

 

PIERWSZY

 

Łagodny wietrzyk szeleścił liśćmi, co, jak się zdawało, nie przyciągało uwagi siedzącej pod drzewem dziewczynki. Trzynastoletnie mniej więcej dziecko należało - sądząc z prostego odzienia - do jednej z zamieszkujących Grody Granicznej Krainy Valdemaru, pobożnych i wiernych surowym obyczajom rodzin, osiadłych tu ledwie od dwóch pokoleń. Jej ubranie, jak każdego dziewczęcia z Grodu, składało się z prostych, brązowych bryczesów i długiej tuniki z rękawami. Niesforne, brązowe loki przycięto krótko, daremnie próbując poskromić je stosownie do przyjętych obyczajów. Dla kogoś znającego ten lud przedstawiałaby dziwny widok, gdyż zajęta czesaniem niebarwionej wełny - którą wcześniej własnoręcznie czyściła - czytała. W Grodzie jedynie kilka dziewcząt posiadło tę sztukę i żadna nie robiła tego dla przyjemności. Był to przywilej od wieków zastrzeżony dla mężczyzn i chłopców. Przeznaczeniem kobiet nie była nauka! Dziewczę przy lekturze - nawet ślęczące równocześnie nad czymś, co uchodziło niewieście - było tak nie na miejscu jak purpurowa sójka zabłąkana w stadzie wron.

Gdyby w tej chwili ktokolwiek mógł odgadnąć jej myśli, przekonałby się, iż większym jest jeszcze odszczepieńcem, niż wskazywałoby na to jej zainteresowanie książkami.

 

W ciemności Vanyel był tylko niewyraźnym kształtem u jej boku. Noc była bezksiężycowa, jedynie słabe światło gwiazd sączyło się poprzez gałęzie krzewów cykuty, pod którymi leżeli ukryci. Choć byli tak blisko siebie, że przesunąwszy dłoń ledwie o ułamek cala, mogłaby go dotknąć, jego obecność zdradzał jedynie słabiutki odgłos oddechu. Zachowywała ciszę, ale w ryzach trzymały ją tylko trening i dyscyplina; zwykle w takich okolicznościach trzęsłaby się cała, głośno przy tym dzwoniąc zębami Odbijający się od śniegu nikły blask gwiazd wystarczał, by mogli zobaczyć, jak szlakiem biegnącym przełęczą nadciąga śmiertelne niebezpieczeństwo dla Valdemaru.

Poniżej półki skalnej, na której leżeli, wąskim przesmykiem pomiędzy Dellcrag i górą Thurlos kroczyła armia Sług Mroku. Byli niemal tak milczący, jak obserwująca ich para. Zdradzało ich jedynie skrzypienie śniegu, z rzadka trzask łamanej gałęzi, cichutkie pobrzękiwanie zbroi lub końskiej uprzęży. Dyscyplina, z jaką ciągnął ów pochód, budziła jej zachwyt i przerażenie. Jakże załoga malutkiej placówki Straży Granicznej mogła marzyć o stawieniu czoła tym wojownikom, którzy byli zarazem magami?! Czyż nie dość, że było ich stokroć więcej? Nie byli to prości barbarzyńcy, łatwi do pokonania choćby dzięki temu, że nikogo spośród siebie nie potrafili uznać za przywódcę. Nie, ci wojownicy podporządkowali się żelaznej woli wodza - i nie był on gorszy od żadnego dowódcy Valdemaru - a w swych szeregach mieli tylko doświadczonych i wyszkolonych żołnierzy.

Patrzyła jak w transie na sunące szeregi. Drgnęła przestraszona, kiedy dłoń Vanyela lekko dotknęła jej karku. Pociągnął ją delikatnie za rękaw. Zachowując ostrożność, posłusznie wypełzła spod krzewów.

- I co teraz? - wyszeptała, kiedy od Sług Mroku bezpiecznie oddzieliły ich masywne, skaliste występy na krawędzi półki.

 

- Jedno z nas musi zawiadomić Króla, podczas gdy drugie zagrodzi im drogę u wylotu przełęczy...

- Na czele jakiej armii? - zapytała, ze strachu w jej glosie pojawił się ton zjadliwego sarkazmu.

- Zapominasz siostrzyczko, ze ja nie potrzebuję armii... - Raptowny błysk z wyciągniętej ręki Vanyela wydobył z ciemności jego ironiczny uśmiech, na mgnienie oblewając biały mundur niesamowitym, niebieskawym światłem.

Zadrżała. Zawsze wydawało się jej, że w ponurych rysach jego twarzy skrywa się cień grzechu, a teraz, w niebieskawej poświacie wyglądały one demonicznie. Vanyel rzucał na nią czar, w którym było coś chorobliwego. Ten człowiek był niebezpieczny. W niczym nie przypominał łagodnego towarzysza jej życia, barda Stefena. Niewykluczone, że był ostatnim i - jak powiadali niektórzy - najlepszym magiem Heroldów. Armia Milczących Sług zniszczyła pozostałych, jednego po drugim. Jedynie Vanyel był na tyle potężny, by oprzeć się ich zjednoczonej mocy. Ona, w której duszy także tliła się iskierka magii, niemal namacalnie odczuwała na sobie jego moc, nawet jeśli nie posługiwał się nią.

- Razem z moim Towarzyszem możemy sprostać tysiącu tych panów nad wiedźmami - ciągnął zawadiacko. - Prócz tego przez wylot przełęczy nie przeciśnie się naraz więcej jak trzech mężów obok siebie. Z łatwością możemy ich tam powstrzymać. A przy tym życzę sobie, by Stefen znalazł się jak najdalej stąd. Nas dwóch Yfandes by nie udźwignął, lecz ty jesteś tak lekka, że Evalie z łatwością was uniesie.

Schyliła głowę, poddając się jego woli.

- Nie podoba mi się to...

- Wiem, siostrzyczko, ale w tobie tli się płomyczek cennej magii, a Evalie potrafi być naprawdę śmigła. Im prędzej wyruszysz, tym prędzej sprowadzisz pomoc.

- Vanyel... - dotknęła jego dłoni, okrytej futrzaną rękawicą. - U... uważaj na siebie...

 

Nagle zlękła się bardziej o niego nit o siebie. Kiedy Król obarczył go tą misją, Vanyel wyglądał, jakby postradał rozum, jak człowiek który zobaczył własną śmierć.

- Na tyle, na ile to tylko będzie możliwe, siostrzyczko. Przysięgam, nie porwę się na nic, do czego nie zostanę zmuszany.

Nim serce zabiło, siedziała mocno w siodle Evalie, galopującej niczym wicher przyobleczony w końskie kształty. Za plecami czuła obejmującego ją w pasie barda Stefena. Współczuła mu: Evalie była dla niego obcym stworzeniem, nie potrafił dostosować się do rytmu końskiego kroku i wisiał niezdarnie uczepiony siodła, podczas gdy ona czuła się jak zrośnięta w jedno ze swoim Towarzyszem, spływała na nią magia, odbierana jedynie przez Heroldów.

Galopowali jak oszalali, na złamanie karku. Gdy przejeżdżali pod drzewami, ich konary - niczym piszczele kościotrupa - próbowały ich schwycić, ściągnąć z grzbietu Evalie. Lecz zwinny jak łasica Towarzysz zawsze wywijał się przypominającym pazury gałęziom.

- Milczący Słudzy... - Stefen krzyczał jej wprost do ucha - ... muszą wiedzieć, ze ktoś pędzi po pomoc, ożywiają te drzewa przeciw nam!

Zrozumiała, gdy Evalie uniknęła kolejnej pułapki, ze Stefen miał rację. Drzewa istotnie poruszały się jakby z własnej woli, a nie tylko targane wichurą. Sięgały przed siebie zgłodniałe, gniewne. Na karku poczuła gorące tchnienie mrocznej magii, jak cuchnący oddech zwierzęcia żywiącego się padliną. Oczy Evalie szeroko otwierał nie tylko strach, wiedziała, że Towarzysz takie czuje oddziaływanie tajemnych mocy.

Przynagliła Evalie i Towarzysz przyspieszył jeszcze kroku. Jego szyja i boki pieniły się od zamarzającego niemal natychmiast potu. Wydawało się, że konary drzew chłoszczą z bezsilnego rozczarowania i wściekłości, gdy wypadli na skraj kniei. Przed nimi, prosto jak strzelił, rozpościerała się droga do stolicy. Evalie prawie przefrunęła ponad powalonym

gigantem puszczy, by z triumfalnym rżeniem stanąć na ubitym trakcie...

***

Talia zamrugała, nagle wyrwana z uroku, który rzuciła na nią książka. Zagubiła się w tym śnie na jawie utkanym specjalnie dla niej przez opowieść, teraz jednakże marzenie ulotniło się bezpowrotnie. Z oddali ktoś wołał ją po imieniu. Szybko poderwała głowę, odrzucając spadające na oczy niesforne loki. Nie opodal drzwi rodzinnego domu dostrzegła kanciastą postać odzianej na ciemno Keldar, Pierwszej Żony. Stała sztywno wyprostowana, zwinięte w pięści dłonie wsparła na biodrach, a bijąca z jej postury surowość wskazywała, że oczekuje odpowiedzi Talii, nie grzesząc przy tym nadmiarem cierpliwości.

Talia westchnęła żałośnie. Zebrała wełnę oraz druciane szczotki, zamknęła oprawiony w płótno, podniszczony tomik i odłożyła na bok kamienie, którymi przyciskała strony, gdy miała ręce zajęte pracą. Starannie zaznaczyła stronę cennym skrawkiem wstążki, chociaż wiedziała, że i bez niej nie miałaby kłopotu z odnalezieniem właściwego fragmentu. Keldar nie mogła wybrać gorszej chwili: Herold Vanyel był osamotniony, otoczony Sługami Ciemności, nikt nie wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo prócz jego Towarzysza i barda Stefena. Znając Keldar, upłyną godziny, zanim będzie mogła powrócić do opowieści, może stanie się to dopiero nazajutrz. Keldar była biegła w wynajdywaniu niezliczonych zajęć, byle tylko odebrać Talii przyjemność czerpaną z czytania, przyjemność, na którą niegdyś sama z ociąganiem przyzwoliła. Keldar była jednak Pierwszą Żoną, jej głos rozstrzygał we Dworze, trzeba było mu ulegać, albo cierpieć za nieposłuszeństwo.

Talia odpowiedziała na wezwanie z pokorą, jaką tylko mogła z siebie wykrzesać. Książeczkę razem z czesaną i nie

 

czesaną wełną oraz wrzecionem ostrożnie włożyła do koszyka z wieczkiem. Wędrowny handlarz, od którego dostała ją przed tygodniem, wielokrotnie zapewniał, że dla niego nie ma już żadnej wartości. Dla niej, jako jedna z trzech książek, których była właścicielką i - co ważniejsze - jedyna dotąd nie przeczytana, była skarbem. Tego popołudnia na godzinę została przeniesiona w nieznany świat Heroldów i Towarzyszy, świat przepojony magią i pełen przygód. Powrót do dnia powszedniego, codziennego kieratu, widoku kwaśnej miny Keldar był bolesnym zawodem, Starannie rozpogodziła czoło, w nadziei że zdoła skryć niezadowolenie, i pochmurna, z koszykiem w ręce z wolna ruszyła drogą do Dworu. Jednak, obserwując twardniejące rysy twarzy Pierwszej Żony, miała niemiłe uczucie, że pomimo starań nie wyprowadzi Keldar w pole.

Oznaki buntu nie uszły uwagi Keldar, widoczne mimo wysiłków dziewczynki. Były one dostatecznie wyraźne dla kogoś doświadczonego w radzeniu sobie z dziećmi: lekkie powłóczenie nogami, posępny wzrok. Usta Keldar zacisnęły się niedostrzegalnie. Trzynaście lat, a mimo to wciąż stara się zrzucić jarzmo, które sami bogowie nałożyli na jej barki! Doskonale, to się zmieni i to wkrótce. Niedługo zabraknie jej czasu na głupie opowieści, na marnotrawstwo czasu.

- Przestań się tak gapić spode łba, dziecko! - prychnęła Keldar, a jej wąskie wargi wygięły się z pogardą. - Nie wzywają ciebie na chłostę!

W przeszłości niejednokrotnie nakazywała karę cielesną, by zmienić zachowanie Talii. Bicie jednak na niewiele się zdawało, a tylko wywoływało słabe protesty ze strony Matki Męża. Lecz toż przecież z woli bogów dziecko miało być posłuszne i jeśli potrzebna była chłosta, by je do tego przymusić, wtedy człowiek używał ręki - surowo, na ile było trzeba, modląc się, by tym razem lekcja zapadła w pamięci! Niewykluczone, że ona, Keldar, nie była dostatecznie surowa. W takim razie, jeśli tak było istotnie, sytuacja ta wkrótce ulegnie zmianie.

 

Obserwowała, jak dziecko niechętnie wlecze się ścieżką, wzbijając stopami małe obłoczki pyłu. Keldar wiedziała, że jej surowość wobec Talii graniczy z: niesprawiedliwością. To dziecko wyprowadzało ją z równowagi. Komu przyszłoby do głowy, że taka uległa i powolna istota jak Bessa może wydać na świat taki zbuntowany ogryzek jak ten? Dziewczynka zachowywała się czasami jak dzikie, krnąbrne i nieposkromione zwierzę. Jakże Bessa mogła odważyć się na urodzenie takiego wyrzutka?! I pomyśleć tylko, że na dodatek wykazała taki brak wyczucia i umarła przy porodzie, składając obowiązek wychowania noworodka na barki pozostałych żon!

Talia była tak bardzo niepodobna do swojej rodzonej matki, że Keldar nasunęły się na myśl opowieści o odmieńcach. To dziecko przyszło na świat w wigilię Nocy Świętojańskiej, w czas od dawna znany z tajemnych powiązań. Z wyglądu niewiele przypominała zarówno krzepkiego, wysokiego blondyna, jakim był jej ojciec, ani pulchnej, jasnowłosej, zmarłej matki... Ale to były przesądy, a na przesądy nie było miejsca w życiu mieszkańców Grodu. "To dlatego, że ona ma w sobie podwójną dawkę uporu", zawyrokowała w myślach Keldar. "Ale nawet najkrnąbrniejszy dąbczak daje się zgiąć. Zgiąć, albo złamać." A jeśli do osiągnięcia tego celu brakowało Pierwszej Żonie potrzebnych środków, pośród mieszkańców Grodu znajdą się tacy, którym uda się tego dokonać.

- Dalejże, dziecko! - ponagliła, kiedy Talia natychmiast nie odpowiedziała. - A może myślisz, że powinnam szpicrutą nadać żwawości twoim krokom?

- Tak, pani, to znaczy nie, pani! - odparła Talia tak naturalnie, jak tylko mogła. Wygładzała przód swojej tuniki nerwowymi, spoconymi dłońmi, próbując przybrać minę pełną szacunku i uległości.

"Dlaczego jestem wzywana?", głowiła się, przepełniona obawami. Wiedziała z doświadczenia, że takie wezwania rzadko oznaczały coś przyjemnego.

- W takim razie wejdź. Nuże, do środka! Nie zmuszaj mnie, bym zmarnowała całe popołudnie, stercząc przed wejściem! - Zimna twarz Keldar nie zdradzała, co chowa w zanadrzu. Całą swoją postacią, od ciasno upiętych i zawiniętych włosów do starannie zawiązanego fartucha, Keldar sprawiała wrażenie osoby panującej nad wszystkim. Była prawdziwym ucieleśnieniem Pierwszej Żony - na co często zwracała uwagę. W jej obecności Talia zawsze czuła się onieśmielona i za każdym razem - bez względu na to, jak starannie przygotowywała się do spotkania - miała wrażenie, że rzeczywiście jest rozpuszczoną, nieporządną dziewczyną. Chcąc jak najszybciej przemknąć obok władczej postaci Pierwszej Żony, Talia potknęła się o próg. Keldar zareagowała poniżającym, gardłowym chrząknięciem i Talia poczuła, że się rumieni. W nie wyjaśniony sposób Keldar zawsze udawało się sprawić, że zachowywała się jak niezdara i popełniała najgorsze błędy. Przywołała resztki opanowania i wśliznęła się do sieni. W pozbawionym okien korytarzu panował głęboki mrok. Chętnie przystanęłaby i pozwoliła oczom przywyknąć do ciemności, gdyby nie obecność posępnej, następującej jej na pięty Keldar. Posuwała się po omacku, czując pod stopami zniszczoną, drewnianą podłogę, żywiąc nadzieję, że nie potknie się ponownie. Nagle, wkroczywszy do świetlicy, kiedy w padającym z trzech okien świetle znów mogła coś zobaczyć, od trwogi zaschnęło jej w ustach: dookoła grubo ciosanego stołu, który służył im wszystkim przy posiłkach, czekały wszystkie żony. Ich oczy zwrócone były na nią: osiem par niebieskich i brązowych oczu spętało ją, sparaliżowało, czuła się jak ptak otoczony przez zgłodniałe koty. Osiem płaskich, pozbawionych wyrazu twarzy obróciło się w jej kierunku.

W jednej chwili przyszły jej do głowy wszystkie występki, jakich się dopuściła w ciągu minionego miesiąca - od zaniedbania obowiązków kuchennych z poprzedniego dnia do katastrofy z powierzonym jej opiece maluchem, który przedostał się do zagrody z kozami. Znalazłoby się z pół setki powodów, dla których mogłyby ją wzywać, jednak żaden aż tak poważny, aby niezbędne okazało się zwołanie wszystkich żon; przynajmniej tak jej się wydawało!

Chyba że - w poczuciu winy pomyślała ze strachem - chyba że w jakiś sposób dowiedziały się o jej potajemnych wizytach w ojcowskiej bibliotece, gdzie czyta przy pełni księżyca, kiedy jest dostatecznie widno, by nie zapalać zdradliwej świecy. Książki ojca przeważnie dotyczyły religii, ale jej udało się znaleźć jeden czy dwa stare tomy historii, która okazała się równie zajmująca, jak jej opowieści i pokusie tej trudno się było oprzeć. Jeśliby o tym się dowiedziały... Mogłoby to oznaczać codzienną chłostę przez tydzień i miesięczną "banicję", czyli zamknięcie w komórce w nocy i odosobnienie w dzień; nikomu nie wolno byłoby zamienić z nią słowa, ani w żaden inny sposób zauważyć jej obecności, jedynie Keldar przydzielałaby jej zajęcia. Tego roku przytrafiło się jej to dwukrotnie. Talia nie mogła zapanować nad drżeniem. Nie była pewna, czy zniosłaby to po raz trzeci.

Keldar zajęła miejsce u szczytu stołu, a jej następne słowa przepłoszyły wszelkie myśli z głowy Talii.

- Doskonale, moje dziecko - powiedziała nachmurzona. - Dzisiaj skończyłaś trzynaście lat.

Ulga przyprawiła Talię o zawrót głowy. To tylko urodziny? Tylko tyle? Odetchnęła swobodniej. Z opuszczonymi oczami, trzymając jak przystało złożone na podołku dłonie, o wiele spokojniejsza stała przed zgromadzeniem dziewięciu żon. Wpatrywała się w koszyk u swoich obutych w mocne trzewiki stóp, przygotowana wysłuchać z należnym szacunkiem pouczeń o rosnącej odpowiedzialności, których - o ile sobie przypominała - udzielały w każde urodziny. Upewniwszy się, że przyswoiła sobie całą zbiorową mądrość, pozwolą jej wrócić do wełny i - oczywiście nie przez przypadek - do rozpoczętej opowieści.

Jednak to, co Keldar miała do powiedzenia, rozpędziło cały odzyskany spokój na cztery wiatry.

- Tak, trzynaście - Keldar powtórzyła z naciskiem. - I nadszedł czas, by pomyśleć o małżeństwie.

Talia zbladła, mając wrażenie, że jej serce przestało bić. Małżeństwo? Och, najsłodsza bogini, nie!

Keldar najwyraźniej nie zważała na uczucia Talii. Błysk w jej oczach zdradził, że nie umknęły jej, lecz grubiańsko ciągnęła zaplanowaną przemowę.

- Nie jesteś na to przygotowana, to oczywiste, ale tak jest w przypadku każdego dziewczęcia. Regularnie pobierasz nauki już od roku, jesteś zdrowa i silna. Nie ma powodu, abyś nie miała zostać matką nim rok upłynie. Najwyższy czas byś została Panią na Gospodarstwie. Czcigodny ojciec daje ci w posagu całe trzy pola, a więc przypadła ci w udziale pokaźna część.

Z nieco cierpkiego wyrazu twarzy Keldar można było wyczytać, że uważa posag Talii za nadmierny. Wpiła mocniej swe palce w krawędź stołu, gdy pozostałe żony wydały pomruk uznania dla hojności swojego męża.

- Kilku ze starszyzny już wystąpiło do twojego ojca z propozycją zrękowin: albo dla siebie na Młodszą Żonę, albo na Pierwszą Żonę dla swoich synów. Pominąwszy twoje niegodne niewiasty zamiłowanie do czytania i pisania, jesteś do tego przygotowana - rzetelnie wyuczyłyśmy cię wszystkiego. Umiesz gotować i sprzątać, szyć, tkać i prząść oraz można powierzyć twojej pieczy najdrobniejsze dziatki. Nie sprostałabyś prowadzeniu całego gospodarstwa, ale jeszcze przez parę lat nie będziesz zmuszona się tym zajmować. Nawet jeśli trafisz w ręce młodego mężczyzny jako Pierwsza Żona, zamieszkasz w Gospodarstwie jego ojca. Tak więc jesteś przygotowana do czekających ciebie obowiązków.

Keldar zdaje się uznała, że powiedziała wszystko, co było trzeba, i usiadła z rękami złożonymi pod fartuchem, wyprostowana jak struna. Młodsza Żona, Isrel, czekała na jej przyzwalające skinienie, by podjąć przerwany wątek pouczeń o wyborach stojących przed córką.

Isrel łatwo poddawała się dominacji Keldar. Talia zawsze uważała ją za niemałą oślicę. Młodsza Żona zawsze zwracała na Keldar bawole spojrzenie swych brązowych oczu, szukając potwierdzenia na wszystko, co powiedziała - nie omieszkała uczynić tego i teraz. Co drugie słowo popatrywała na Keldar.

- Jedno i drugie ma swoje dobre strony, wiesz o tym. Mam na myśli bycie tak Pierwszą, jak i Młodszą Żoną. Jeśli zostaniesz Pierwszą Żoną, twój mąż koniec końców założy swój własny Dwór i Gospodarstwo, w którym ty zajmiesz naczelne miejsce. Lecz jeśli zostaniesz Młodszą Żoną, nigdy nie będziesz musiała podejmować żadnej decyzji. Osiądziesz na zamożnym Gospodarstwie i Dworze, nie będziesz zmuszona oszczędzać i skąpić, nie zaznasz ubóstwa. Nie będziesz się niczym kłopotać, poza obowiązkami, którymi cię obarczą, i rodzeniem swoich maleństw. Nie chcemy, byś była nieszczęśliwa, Talio. Chcemy dać ci możliwość wyboru życia, które najbardziej tobie odpowiada; oczywiście nie wyboru mężczyzny - zachichotała nerwowo. - To nie przystoi, a i tak żadnego zapewne jeszcze nie poznałaś.

- Isrelo - warknęła Keldar i Isrel bojaźliwie się nieco skuliła. - Ta ostatnia uwaga była gorsząca, nieodpowiednia dla uszu dziewczęcia! A teraz, dziecko, co będzie?

O boginie! Talia chciała umrzeć, zamienić się w ptaka, zapaść pod ziemię. Wszystko byle nie to! Pułapka, znalazła się w pułapce! Wydadzą ją za mąż i skończy jak Nada, bita co noc tak, że musiała nosić wysoko zapięte pod szyję tuniki, by ukryć siniaki; albo taka jak jej matka, wyniszczona zbyt wielką liczbą dzieci w nazbyt krótkim czasie. Nawet jeśli zdarzy się cud i jej mąż okaże się łagodny lub zbyt głupi, by być niebezpieczny, jej prawdziwe życie i nadające życiu sens opowieści odejdą w niepamięć, ponieważ w nieskończonym łańcuchu obowiązków przeplatanych noszeniem dzieci zabraknie na nie czasu...

Nim zdołała powściągnąć język, Talia wypaliła:

- Wcale nie chcę wychodzić za mąż!

Szmery raptownie ucichły. Wiercące się dotąd kobiety zamarły, siedziały teraz - z wyrazem niedowierzania na twarzach - cicho i nieruchomo jak rząd sztachet w płocie. Dziewięć identycznych obliczy, rozczarowanych i wstrząśniętych, patrzyło na Talię znad stołu. Cisza zaciskała się dookoła niej, jak przesądzająca dłoń losu.

- Talio, moje kochanie! - odezwał się miękki głos za jej plecami, mącąc pełną grozy ciszę.

Talia z ulgą odwróciła się do Matki Ojca, która nie zauważona siedziała w kącie. Należała ona do nielicznego grona ludzi z otoczenia Talii, którzy nie wydawali się zawsze myśleć, że cokolwiek robi, robi to źle. Jej łagodne, spłowiałe, niebieskie oczy jako jedyne w izbie nie patrzyły na nią oskarżycielsko. Bezwiednie, tak jak to miała w zwyczaju, staruszka wygładzała poplamioną wiekiem dłonią jeden ze śnieżnobiałych warkoczy i ciągnęła;

- Niech nam Matka wybaczy, lecz nigdy nie pomyślałyśmy, by cię o to zapytać. Czy czujesz powołanie? Czy bogini wezwała ciebie na służkę?

Talia łudziła się, że uda się odwlec ten straszny dla niej dzień, gdy oznajmią jej o zbliżającym się zamążpójściu, lecz to, o czym wspomniała babka, było czymś jeszcze gorszym. Pomyślała z przerażeniem o tej jednej chwili, kiedy miała okazję rzucić okiem na Świątynię Klasztorów, na kobiety trawiące życie na modlitwie za dusze mieszkańców Grodu, zamilkłe na wieczność, skryte od stóp do głów w zawojach, kobiety, którym zabroniono oddalać się, otwierać usta... żyć... Budziły w niej grozę. To było gorsze od małżeństwa. Na samo wspomnienie Klasztorów Talia miała wrażenie, że się dusi. Jak oszalała potrząsnęła głową, ze zdławionego gardła nie mogąc wykrztusić ani słowa.

Keldar powstała z zajmowanego miejsca, z szurgotem odsuwając zydel, i podeszła do przerażonego i zmartwiałego jak mysz w łapach kota dziecka. Ujęła ramiona Talii jak w kleszcze i potrząsnęła nią tak, że dziewczynce aż zęby zadzwoniły.

- Co się z tobą dzieje, dziewko? - powiedziała gniewnie. - Nie chcesz wstąpić w szacowny związek małżeński, nie uśmiecha ci się Pokój Bogini, czego ty chcesz?

"Chcę jedynie, by mnie zostawiono w spokoju", myślała zdesperowana Talia. "Nie chcę żadnych zmian..." Ale jej zdradzieckie usta ponownie otworzyły się, by wyjawić marzenie:

- Chcę zostać Heroldem - usłyszała własne słowa.

Keldar szybko uwolniła jej barki, niemal z odrazą, tak jakby odkryła, że trzyma coś obrzydliwego, co właśnie wypełzło spomiędzy odpadków,

- Ty... ty... - Po raz pierwszy opanowanej Keldar zabrakło słów. - Teraz widzicie, czym kończy się rozpieszczanie smarkaczy! - powiedziała, zwracając się jednocześnie do Matki Ojca, z braku kogoś, kto mógłby zostać kozłem ofiarnym. - Tak dzieje się, gdy pozwolić dziewce wznieść się ponad zajmowane miejsce. Czytanie! Rozmyślania! Żadna dziewka nie musi wiedzieć więcej ponad to, co wystarczy do oznaczania przetworów w spiżarni, liczenia zapasów i baczenia, by wędrowni handlarze jej nie oszukiwali! Mówiłam wam, że tak będzie. Tobie i twojemu drogiemu Andreanowi, którzy wypełnialiście jej głowę głupimi opowieściami! - Ponownie odwróciła się do Talii. - A teraz, dziewko, kiedy skończę z tobą...

Ale Talii nie było.

Skorzystała z okazji, że Keldar wygłaszając swoją tyradę przestała zwracać na nią uwagę, i uciekła. Chyłkiem wyśliznąwszy się drzwiami, zanim którakolwiek z żon spostrzegła jej nieobecność, uciekła co sił w nogach z Dworu. Szlochając histerycznie, myślała tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej. Uskrzydlał ją paniczny strach. Pędem minęła stodoły. Pobiegła wzdłuż ostrokołu, a potem przez pola ku zagajnikowi. Wiatr smagał ją po twarzy, chłostało sięgające do pasa zboże, po plecach spływał pot przerażenia. Zagłębiła się w las, przedzierając się przez krzewy rosnące wzdłuż krętej ścieżki. Szukała znalezionej przez siebie kryjówki, schronienia, o którym nikt inny nie wiedział.

Zagajnik urywał się stromo opadającą skarpą, poniżej biegła drąga. Przed dwoma laty Talia natknęła się na wygrzebaną przez jakieś zwierzę płytką norę pod wystającymi korzeniami drzew na samym skraju skarpy. Wymościła ją wziętą ukradkiem słomą i starymi szmatami, z których miano uszyć sakwy. To tutaj trzymała w ukryciu swoje pozostałe dwie książki. Spędziła w tym miejscu wiele godzin, kosztem codziennych obowiązków śniąc na jawie, niewidoczna tak długo, jak długo pozostawała w ciszy i bezruchu. Zmierzała teraz do tego sanktuarium i wgramoliwszy się na skarpę, wczołgała się do jamy. Zagrzebała się w szmatach, płacząc histerycznie, wyczerpana, bez sił, z nerwami napiętymi do ostateczności, nastawiając ucha na najlżejszy szmer nad głową. Wiedziała, że bez względu na to, jak bardzo czuje się nieszczęśliwa, musi mieć się na baczności, gdyż z pewnością ruszono na jej poszukiwanie. Rzeczywiście, niebawem usłyszała z oddali głosy sług wołających ją po imieniu. Kiedy zbliżyli się, zdusiła szloch łachmanami, pozwalając łzom spływać w milczeniu, bojaźliwie nasłuchując oznak świadczących o odkryciu jej kryjówki. Tuzin razy miała wrażenie, że zauważono jej ślady, lecz oni najwyraźniej zgubili trop. Koniec końców oddalili się i poczuła, że teraz może się wypłakać do woli.

Pogrążona w głębokim nieszczęściu, przycisnęła rękami kolana do piersi i kołysała się w przód i w tył, płacząc aż oczy stały się zbyt suche i piekące, by móc dalej ronić łzy. Czuła się zbyt odrętwiała, by zebrać myśli. Każdy wybór wydawał się gorszy od poprzedniego. Jeśli teraz powróci z przeprosinami, wszelkie kary, jakie ją do tej pory spotkały, wydadzą się przyjemnością w porównaniu z tym, co mogła wymyślić Keldar za ten przykład gorszącego zachowania i nieposłuszeństwa. Dalszy jej los zależał tylko od Keldar i ojca. Każdy mąż, którego teraz wybrałaby Keldar, byłby potworem. Albo spętano by ją u boku jakiegoś zaślinionego, starego ramola, by znosiła obmacywania w nocy i niańczyła go za dnia, albo oddano by ją jakiemuś młodzieńcowi, okrutnikowi, brutalowi z przykazaniem, by zmusił ją do przykładnego zachowania, Keldar najpewniej wybrałaby kogoś takiego jak Justus, jej starszy brat. Wstrząsnęły nią dreszcze, gdy przed oczyma stanął jej obraz Justusa, wywijającego nad nią gorącym pogrzebaczem z wyrazem szalonej przyjemności na twarzy... Szybko odpędziła to wspomnienie.

Ale nawet ten los byłby przyjemnym doświadczeniem w porównaniu z tym, co by ją spotkało, gdyby została ofiarowana na Służkę Świątyni. Służki Bogini - kapłanki - miały jeszcze mniej swobody i więcej obowiązków od Jej Służebnic. Żyły i umierały nie wychyliwszy poza klasztorny korytarz do którego zostały przydzielone. W każdym wypadku, bez względu na to, jaką przyszłość by dla niej wybrali, położyłoby to kres jej ucieczkom w świat opowieści. Keldar już by dopilnowała, by nigdy nie ujrzała żadnej książki.

Przez jedną chwilę rozważała możliwość ucieczki, opuszczenia na zawsze Dworu i Grodu. Nagle przyszli jej na myśl wędrowni wyrobnicy, których widziała na Targach Najmitów - wynędzniali, zgłodniali, rozpaczliwie szukający kogoś, kto przyjąłby ich do Grodu. Nigdy nie zauważyła pomiędzy nimi kobiety. Z "niemądrych opowieści", które przeczytała, wynikało niezbicie, że życie wędrowca było niebezpieczne, czasami śmiertelnie niebezpieczne, dla niedoświadczonego i bezbronnego podróżnika. A czymże ona dysponowała? Miała ubranie na grzbiecie, pęk postrzępionych szmat i nic więcej. W jaki sposób obroni się? Nigdy nie nauczono jej, jak używa się noża. Była bezbronną ofiarą.

O gdybyż to była opowieść...

Nieznajomy glos wypowiedział jej imię, glos zdradzający opanowanie, autorytet i ona stwierdziła, że odpowiada na to wezwanie, wychodząc ze swej kryjówki niemal wbrew swej woli. Przed jej oczami, na szczycie skarpy czekał na nią...

Herold. Kobieta w oślepiającym blasku dumnej Bieli, a obok niej śnieżna zjawa - Towarzysz, któremu łagodny wietrzyk rozwiewał grzywę i ogon, jak najcieńszy jedwab. Witające ich światło słoneczne otaczało poświatą oboje, czyniąc z nich istoty nieziemskie. W oczach Talii kobieta-Herold wyglądała jak zbudzona do życia statua Pani, tyle te silnej i dumnej, a nie potulnej i uległej. Za plecami Herolda, sprawiając wrażenie wystraszonych i onieśmielonych, stali Keldar i ojciec.

- Czy to ty jesteś Talią? - zapytała kobieta-Herold, a ona potakująco kiwnęła głową.

Twarz nieznajomej zajaśniała uśmiechem, który ją oszołomił jak nagły przebłysk słońca po deszczu.

- Błogosławiona Pani, która nas tutaj przywiodła! - wykrzyknęła. - Przez wiele nużących miesięcy szukaliśmy ciebie. Na próżno! Jedyną wskazówką było twoje imię...

- Przywiodła was do mnie? - zapytała Talia upojona.

-  Ależ, dlaczego?

- By uczynić ciebie jedną z nas, młodsza siostrzyczko - odpowiedziała, podczas gdy Keldar kurczyła się ze strachu, a pochylony ojciec sprawiał wrażenie, jakby zajęty był badaniem czubków własnych butów.

- Masz zostać Heroldem, Talio - sami bogowie tak zadecydowali. Spójrz, o tam, nadchodzi twój Towarzysz...

Spojrzała w kierunku wskazanym przez Herolda, by zobaczyć pełną gracji sylwetkę białej klaczy o wygiętym w łuk karku i mądrych oczach, kłusującą w jej kierunku. Towarzysz miał rząd w kolorach niebieskim i srebrnym. Wiszące malutkie dzwonki zdobiły jego wodze i uzdę. Za Towarzyszem, utrzymując z szacunkiem odległość, podążała reszta jej rodzeństwa, pozostałe żony i cała służba Grodu.

Z okrzykiem zadowolenia wybiegła klaczy na spotkanie, a kobieta-Herold pomogła jej dosiąść Towarzysza przy wtórze wiwatów służby, przed rzucającym smętne spojrzenia rodzeństwem, przed ojcem i Keldar, patrzącymi z nie skrywanym strachem, niewątpliwie zaprzątniętych myślami o wszelkich nałożonych na nią karach, przewidujących, że teraz, kiedy to w jej rękach spoczywa władza, spadną one na nich...

W ten rozpaczliwy sen na jawie wdarł się odgłos kopyt. Przez jedną, pełną popłochu chwilę pomyślała, że to jeszcze jeden ścigający, lecz nagle uzmysłowiła sobie, że krok żadnego z koni jej ojca nie brzmi w ten sposób; odgłos tych kopyt na twardej powierzchni drogi brzmiał jak bicie dzwonów. W miarę zbliżania się, słyszalny stał się inny dźwięk: brzęk prawdziwych, zawieszonych u uzdy dzwonków. Jedynie jeden rodzaj koni nosił codziennie, a nie tylko w pni Świąteczne, dzwonki przy uździenicy - magiczny rumak z legend, Towarzysz Heroldów.

Talia nigdy nie widziała prawdziwego Herolda, chociaż marzyła o nich bez ustanku. Gdy zrozumiała, że w końcu naprawdę przeżyje jedno ze swoich marzeń, poruszyło ją to tak, że w niepamięć poszły fantazje i łzy. Pokusa była zbyt mocna, by się jej oprzeć. Na tę jedną chwilę zapomni o kłopotach, o beznadziejnej sytuacji, by i dla siebie schwytać okruszek magii, aby go strzec jak skarbu przez resztę życia. Wysunęła się nieco z nory, wyciągając ile sił ciało, chcąc choćby tylko rzucić okiem i... wychyliła się za daleko.

Krótką chwilę wywijała rękami jak cepem, młócąc nimi powietrze, lecz straciła równowagę. Jak kulka potoczyła się po stromiźnie, boleśnie odczuwając podskoki ciała na każdym kamieniu czy korzeniu. Zanim stoczyła się do połowy zbocza, zaparło jej dech w piersi. Myślała już, że nic nie zatrzyma tego spadania na łeb na szyję, gdy uderzyła o twardą powierzchnię drogi. Od upadku straciła na poły przytomność, a przed oczami zobaczyła roztańczone iskierki. Kiedy mgła mącąca jej wzrok przerzedziła się i na nowo mogła zaczerpnąć tchu, stwierdziła, że leży na drodze rozciągnięta jak długa na brzuchu. Miała pokaleczone ręce, obolały grzbiet, kolana ponabijane mnóstwem kamyczków i oczy pełne pyłu. Obróciła głowę na bok, zamrugała, by przepędzić łzy i nagle spostrzegła, że wpatruje się w cztery srebrzyste kopyta. Tłumiąc jęk, z trudem podniosła się z ziemi.

Uprzejmie zainteresowany przyglądał się jej... Hm, Towarzysza Herolda trudno byłoby po prostu nazwać koniem. Był on istotą doskonalszą, jak pantera w porównaniu do podwórzowego kota czy anioł do człowieka. Talia czytała i słyszała mnóstwo opisów Towarzyszy, a mimo to zupełnie nie była przygotowana na to, jak on z bliska naprawdę wygląda.

Samotny Towarzysz miał na sobie pyszny, srebrzysto-niebieski czaprak, tuż przy uździe wisiały srebrne dzwoneczki. Talia w życiu nie widziała tak smukłego, a przy tym tak muskularnego wierzchowca, żaden też nie wydawał się wzlatywać, nie postawiwszy przy tym ani kroku. Był biały - one zawsze były białej maser - i nic na świecie nie mogło się równać z tą rozjarzoną, żywą, promienną bielą. A do tego te oczy...

Kiedy w końcu zebrała się na odwagę, by spojrzeć w szafirowe oczy, zupełnie straciła poczucie rzeczywistości.

***

Zatraciła się w tej niebieskości ogromniejszej od morza i ciemniejszej od nieba, przepełnionej powitaniem tak serdecznym, że nie było miejsca na wątpliwość.

- O tak, nareszcie - ty! Z całego świata, po tylu poszukiwaniach wybieram ciebie. Nareszcie odnalazłem ciebie, młodsza siostro mego serca! Jesteś moja, a ja jestem twój, i odtąd nie będzie już samotności, nigdy...

To było bardziej wrażenie niż słowa: wstrząs i zachwyt, zapierająca dech radość tak wielka, że aż bolesna. Zespolenie, gubienie i odnajdywanie, miłość i akceptac...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exopolandff.htw.pl