1. Wojna o monetę, Harry Potter, Harry Potter - fanfiki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Naja Snake
WOJNA O MONETĘ
I porzuciwszy srebrniki w świątyni, odszedł; a poszedłszy, powiesił się. A przedniejsi kapłani, wziąwszy srebrniki, mówili: Nie godzi się ich kłaść do skarbony, bo są zapłatą za krew. I naradziwszy się, kupili za nie rolę garncarzową na pogrzeb pielgrzymów.
Mt, 27, 3-7
Brema, 15 listopada 1860
Brian Dumbledore wypił herbatę, wsiadł na nowego konia i ruszył przed siebie. Jego tyłek stwierdził z niesmakiem, że za dużo tego obijania się w siodle ale angielski auror nie miał wyboru; musiał pokonać liczącą ponad siedemset kilometrów trasę, dzielącą Kilonię od Trewiru. Aportacja nie wchodziła w grę, bo złapano by go natychmiast, a Brian nie miał ochoty na czułą noc z katami Berlina. Użycie pegaza bądź hipogryfa było zbyt ryzykowne, gdyż niebo nad Europą Zachodnią było zbyt dobrze pilnowane. Mugolskie dworce i porty też były obstawione; Brian ledwo uniknął aresztowania, kiedy opuszczał prom pod Zamkiem Kilońskim. Nie pozostało mu nic innego, niż podróż na końskim grzbiecie. Na szczęście nikt nie zauważył jego magicznej mapy, sprytnie ukrytej pomiędzy kartkami gazety. Brian wolał nie zbliżać się ani do Akwizgranu, ani do Kolonii, obawiając się, że jego niemieccy koledzy po fachu przetrząsają ich każdy cal, postanowił więc przejechać mniejszymi drogami, gdzieś pomiędzy tymi miastami. Akcja Graal przybierała coraz bardziej imponujące rozmiary, choć na razie jej jedynymi „efektami” były liczne ofiary.
Za wszelką cenę. Zdobyć amulet za wszelką cenę. Gniada, angielska klacz galopowała przed siebie; auror rozglądał się niespokojnie. Noc zapadała tu bardzo szybko o tej porze roku; jeżeli nie przestanie padać, już o piątej będzie ciemno, jak w piramidzie, a Brian nie miał ochoty na walkę w błocie i mroku. Wystarczyłoby, żeby ktoś wysłał wampira albo ghula, a wtedy wszyscy inni mogli zamawiać dębowe trumny.
Reims
Wulfryk Dumbledore nie miał pojęcia, że jego brat podąża do tego samego miasta, co on sam. Klnąc w żywy kamień ceny mugolskich środków transportu, tajny agent brytyjskiego wywiadu zapłacił za dyliżans. Od Trewiru dzieliło go około trzystu kilometrów. Wulfryk wiedział, że zdąży na czas, więc postanowił nieco przespać się podczas podróży. W Trewirze mogła go czekać bardzo ciężka walka. Kto jeszcze wiedział, że trzeba się udać pod Porta Nigra? Kto jeszcze? Stawka była wysoka. Bardzo wysoka. Zwycięzcę czekała fortuna, awans, sława... Wywiad, który zdobył kolejną Monetę, zyskiwał niezwykle niebezpieczny magiczny amulet. Ale ten, kto przegrywał... Miał szczęście w nieszczęściu, jeśli śmierć była szybka. Graal. Cynowy kielich stał na stole, krew wylewała się z niego strumieniami, zalewała śnieżnobiały obrus, ciekła rzeką po kamiennej posadzce. Wulfryk poczuł szarpnięcie i obudził się. Gruba kobieta, będąca jego towarzyszką podróży, uśmiechnęła się przepraszająco.
- Coś złego się panu śniło, monsieur. To przez to, że tak tu trzęsie.
Wulfryk nie wiedział jednak, że w Reims dostrzegły go czyjeś bardzo bystre oczy. Medea – bo tak miała na imię wiedźma – znała twarze większości brytyjskich aurorów i szpiegów. Jeżeli zaś agent obcego wywiadu tak się spieszy, że nie czeka na magiczny paszport, lecz próbuje przekroczyć granicę „po mugolsku”, oznaczało to tylko jedno: Graal. Medea znała rozkazy, które, jak zwykle, były brutalne i proste - zlikwidować każdego, kto jest podejrzany. Jej angloarab z łatwością wyprzedził obładowany ciężkimi kuframi dyliżans; Medea skryła się w lesie, czekając na odpowiedni moment. Konie pociągowe zwolniły do stępa, ciągnąc pojazd pod strome wzniesienie. Na swoje szczęście Wulfryk już nie spał, a jego magiczna bransoletka zaczęła wibrować, informując go o niebezpieczeństwie. Auror podziękował w duchu stryjowi, który podarował mu tą zabaweczkę. Wyjrzał przez okno i zauważył Medeę. Wiedźma nie starała się w ogóle ukryć; jechała kłusem, by dogonić dyliżans. Najwyraźniej myśląc, że mugolskie przebranie ją ochroni. Skąd mogła wiedzieć, że Wulfryk ma wykrywacz? Dumbledore powoli wyciągnął różdżkę.
- Nex*! – krzyknął, a potem dodał „Obliviate”, kierując zaklęcie modyfikujące pamięć w stronę grubej mugolki. Przekleństwo zrzuciło Medeę z siodła.
- Zdychaj, ty pomyłko natury – syknął Wulfryk przez zaciśnięte zęby. Ale i on nie wiedział wszystkiego. Gdy gra toczy się o miliony, wszyscy rzucają na stół swoje asy.
Medea nie była zwykłym bandytą, którego wynajęto za sto galeonów; czarna róża, wytatuowana na jej skórze, mówiła sama za siebie. Fleurs du Mal, Kwiaty Zła, nie były wzywane z byle powodu. Wiedźma zwijała się z bólu; Nex było zaklęciem lecącym z dużą szybkością, a krótka inkantacja utrudniała obronę. Dostała w ramię. Jakoś zdołała się powstrzymać przed zaciśnięciem dłoni na zranionym miejscu; sprawiłoby jej to tylko więcej bólu, a trucizna zaatakowałaby i drugą rękę. Wiedziała, że jeśli natychmiast nie zlikwiduje miejsca zakażenia, czeka ją kilkanaście godzin, a może i kilka dni umierania na raty.
- Utną mi rękę – pomyślała z przerażeniem. Na to przekleństwo nie znano odtrutki; musiało minąć jeszcze ponad sto lat, zanim została ona wynaleziona przez jednego z najsłynniejszych Mistrzów Eliksirów i szpiegów dwudziestego wieku. Jedyną metodą uratowania trafionego delikwenta było wycięcie lub wypalenie chorej tkanki, zanim toksyna zdołała się rozpełznąć po całym organizmie. Medea wyszarpnęła z kieszeni fiolkę, otworzyła ją zębami i wylała żółtawy płyn na napuchniętą, ropiejącą ranę. Czar, powstrzymujący reakcję, automatycznie przestał działać, oleum i perhydrol** zmieszały się z sykiem, wyżerając mięśnie. Medea wrzasnęła. Dobrze, że mikstura miała też magicznie ograniczony czas działania i po kilku sekundach ból stał się znośny. Medea usiadła i obejrzała ranę; jak zawsze w przypadku oparzeń utleniaczami, wyglądało to paskudnie, ale eliksir najwyraźniej powstrzymał działanie przekleństwa. Opatrzyła ranę najlepiej, jak umiała, połknęła eliksir przeciwbólowy i wciągnęła do nosa trochę amfetaminowego proszku. Nie miała zamiaru odpuścić temu Angolowi. Wyznawała góralską zasadę „zabije mnie ktosik albo ja kogosik” i nie miała do niego pretensji o to, że strzelił. Cóż, Dumbledore spełniał tylko swoje obowiązki. Znienawidziła go jednak za to, że użył przekleństwa Nex, wiedząc, jak ono działa. Nie. Tym razem załatwimy to inaczej. Wyciągnęła spod płaszcza coś, co przypominało dubeltówkę, tyle, że kolba broni była z czarnego drewna, pokrytego skomplikowanymi runami. Medea uśmiechnęła się drapieżnie. „Malfoy’s Pride”***, bo tak nazywało się to cudo, potrafiło zabić smoka z odległości stu kroków. Zobaczymy, panie Angliku, co pan teraz powie. Wiedźma wdrapała się na siodło, klnąc swoją rękę, która co prawda już nie bolała, ale była bezwładna jak kawałek drewna. Ponownie dogoniła dyliżans, ale teraz trzymała się poza zasięgiem różdżki Wulfryka. Kilka kul wystarczyło. Zadanie zostało wykonane. Medea przewiesiła broń przez plecy, zawróciła klacz i pogalopowała z powrotem w stronę Reims.
Akwizgran, Rolandstr. 1 1\2
Żeby pracować w osławionym „numerze jeden i pół”, trzeba było mieć licencję aurora, stalowe nerwy i refleks Szukającego światowej klasy. Oraz szczęście i mocny żołądek. Hengst Himmler posiadał to wszystko w nadmiarze, a poza tym, wbrew nazwisku****, nie był aniołkiem. Nieludzkie wycie było w tym budynku normą – na Rolandstrasse mieścił się bowiem areszt dla nie-ludzkich przedstawicieli magicznej społeczności Francji, Niemiec, Danii, Holandii, Belgii i Luksemburga; trzymano tu również zarekwirowane magiczne zwierzęta. Tym razem jednak przeraźliwy, wibrujący wrzask wwiercał się w mózgi od dobrych dwóch godzin, z małymi tylko przerwami i nawet wytrzymali pracownicy numeru jeden i pół tracili już cierpliwość.
- I czego ona tak wyje, Scheisse? – warknął poirytowany Adolf von Adlernest, odstawiając kubek z kawą.
- Prawdopodobnie dlatego, panie kapitanie – Hengst uśmiechnął się obłudnie do przełożonego – Że siedzi z nią pięciu najlepszych śledczych z Berlina.
- To czemu nie gada, blöde Kuh!? – ryknął von Adlernest – Ta verfluchte Schlampe powinna już dawno wszystko wyśpiewać i na stos z nią! Co to, na brodę Merlina, już piąte przesłuchanie i nic?
- Możesz mnie zmusić do mówienia, a nawet do wycia, ale nigdy nie powiem ci prawdy – mruknął Bernd Schmitz, podnosząc wzrok znad formularza – Pamiętam, jeden z nich kiedyś to powiedział – dodał stary auror, widząc zdziwiony wzrok kapitana.
- Legilimencja, niech użyją legilimencji, verdammte Hurensöhne, jeśli Cruciatus nie otwiera jej pyska! – ryknął von Adlernest, uderzając wielką pięścią w biurko – Przecież tu się, Donnerwetter, pracować nie da!
- Ah, du armes Schwein – pomyślał Hengst z udanym współczuciem – Pech gehabt*****.
- Legilimencja chyba nie pomoże, panie kapitanie – odezwała się cicho Simone, praktykantka z drugiego roku aurorzych studiów – Jeśli pani Malfoy – jako pierwsza wymieniła nazwisko przesłuchiwanej – Wie coś takiego, że Berlin przysłał najlepszych kat... śledczych, żeby to z niej wyciągnęli, to ona nie jest pionkiem. A ich podobno niesamowicie dobrze szkolą. Prawdopodobnie zakładają im na umysły blokadę tak silną, że przełamanie jej powoduje śmierć przesłuchiwanego.
- To się nazywa Mur Salazara, dziecko – pomyślał Hengst – I zniszczenie go jest równoznaczne z takimi uszkodzeniami mózgu, że i tak nic się nie dowiesz. Sam mam taki.
- I jeszcze skrzaty przypalają żarcie – skrzywił się von Adlernest – Te Schweinehunde chyba...
- To nie pański kotlet – powiedział cichym, lodowatym głosem Schmitz – To zaklęcie Słonecznego Promienia...
Hengst miał na plecach ślad po jednym i drgnął na samo wspomnienie. Jeśli Bellatrix dostała czymś takim...
- Ta Schlampe Malfoy to już bella nie będzie – zarechotał von Adlernest, a Hengst umieścił go w swojej fantazji pod tytułem „Ja, on, pejcz, kajdanki i basen z głodnym rekinem-ludojadem”. Czemu w ogóle nie przesłuchiwali jej normalnie, w lochach? Hengst wiedział i wiedza ta nie poprawiała mu humoru. Berlin dawno się zorientował, że na Rolandstrasse jest zdrajca i osobnikowi temu chciano najwyraźniej unaocznić, co czeka go w razie wpadki. Na szczęście nikt jeszcze nie przpuszczał, że to ten głupi kancelista Himmler jest wtyczką, choć było to przecież niemal oczywiste – to on miał dostęp do archiwów i korespondencji... I nikt się tego tak prędko nie domyśli. Hengst ścisnął w dłoni amulet, czując pod palcami zimną i chropowatą powierzchnię metalu. Nikt i nigdy. Ta magiczna zabawka jeszcze nigdy nikogo nie zawiodła. Już to, że Hengst przeszedł przez gęste sito rekrutacji, świadczyło o potędze talizmanu.
- Prowadzą ją – szepnęła Simone, blednąc.
Hengst był szpiegiem od czternastego roku życia i to, że doszedł do najwyższego stopnia zawodowego – Cienia – świadczyło o tym, że nie cofa się przed niczym; tym niemniej widok Bellatrix znacząco obniżył temperaturę krwi w jego żyłach. Półnaga Malfoy była tematem najprzyjemniejszcych snów Himmlera, ale teraz zgodziłby się, by nigdy w życiu już nawet na nią nie spojrzeć, byle tylko nie oglądać jej w takim stanie. Całe szczęście, że żaden z tych bydlaków nie ośmielił się jej dotknąć... Hengst ledwie powstrzymał niski warkot, który zadudnił głęboko w jego gardle. Gdyby któryś z nich to zrobił, kancelista numeru jeden i pół chętnie zarwałby kilka nocy, by nauczyć tych typów szacunku dla kobiet. Śledczy z Berlina byli jednak profesjonalistami i żaden z nich nawet nie podchodził do Bellatrix. Kropelka śliny czy krwi wampirzycy, jeśli tylko dostałaby się w najmniejsze choćby zadrapanie, prowadziła do zakażenia, a tego każdy „zwierzęcy kat” unikał, jak kappa ognia. Oczy Hengsta i Bellatrix spotkały się na moment. Nie znali się, to znaczy on znał ją z widzenia, bo i kto by jej nie znał... W stalowych oczach pani Malfoy nie widać było złości ani bólu, jedynie tępą obojętność doskonałego oklumensa.
Simone zakryła usta dłonią i wybiegła do łazienki; Hengst poszedł za nią.
- Przyzwyczaisz się – mruknął pocieszająco, wycierając jej twarz ręcznikiem. Boże, ona nie miała jeszcze dwudziestu lat, a może... Może trzeba będzie... Hengst zacisnął zęby. - Wracaj do pracy – powiedział obojętnym tonem – Bo von Adlernest się wścieknie i nie zaliczy ci praktyki.
Sam został w łazience i oparł się czołem o zimne kafelki. Smród palonego ciała doprowadzał go do szału. Tym zaklęciem można spalić wampira żywcem... Oczywiście, w oświeconym wieku dziewiętnastym nie stosowano już metod rodem ze starożytności – przynajmniej teoretycznie. Ktoś w Berlinie odgrzebał jednak prawa dotyczące nieludzi, pochodzące jeszcze z czasów Remusa i Romulusa i podając jako przyczyny „obecną sytuację polityczną”, ponownie wprowadził je w życie. „Obecna sytuacja polityczna” obejmowała zaś: wampirzo-ludzkie potyczki w Burgudnii i Normandii, wielkie powstanie wilkołaków w Skandynawii, rebelię olbrzymów w Bułgarii oraz – w Afryce Środkowej - załatwianie prywatnych porachunków za pomocą zombie.
Ale przecież wilkołacze powstanie konało właśnie we krwi „dzięki” wampirzym oddziałom skandynawskich aurorów, czego pozytywnym ubocznym skutkiem był znaczny spadek cen wilkołaczych futer. Na zombie nasłano ghule, a bułgarscy aurorzy bez problemu radzili sobie z silnymi, ale głupimi olbrzymami, Francją zaś nikt normalny nie powinien był się przejmować bo międzygatunkowe wojny – a raczej „wojenki” - były tradycyjnym elementem tamtejszego krajobrazu politycznego. Sami Francuzi najbardziej ekscytowali się towarzyskimi skandalami – na przykład niejaki Armand de Richelieu, pochodzący z szacownego ludzkiego rodu magicznego, uwolnił grupę wampirzych jeńców i ożenił się z jedną z tychże wampirzyc. Sytuacji dodawał pieprzu fakt, że kobieta ta była mugolskiego pochodzenia, w dodatku marnego. Nie było więc tak naprawdę powodu, by traktować Bellatrix Malfoy w ten sposób. Nie postawiono jej nawet żadnych zarzutów.
Hengst uruchomił szare komórki. Ktoś przeforsował stare, okrutne prawo, narażając się na zemstę rozwścieczonych nieludzi. Ktoś poświęcił cały oddział aurorów, by schwytać Bellatrix. Istniał też powód, by nieszczęsną kobietę przesłuchiwać w tak brutalny sposób. Dlaczego? Po co drażniono potężny i mściwy ród? Czemu nikt nie wziął łapówki i jej nie wypuścił? Fragmenty łamigłówki uparcie tworzyły wielce nieprzyjemny obrazek: akcja Graal. Jeżeli Bellatrix faktycznie posiadała informacje dotyczące tej sprawy, należało ją uwolnić za każdą cenę. Za każdą cenę. A jeśli nie? Hengst był jedynym tak wysoko postawionym szpiegiem; nie opłacało się tracić tego stanowiska, by ratować wiedźmę, która nic nie wie. Bellatrix miała w końcu brutalną śmierć wpisaną w ryzyko zawodowe... Hengst wiedział, że ta kobieta powoduje u niego ostre zatrucie testosteronowe, utrudniając mu trzeźwe myślenie i dlatego bardzo starannie rozważał swoją sytuację. Błąd mógł oznaczać śmierć. Graal. Ona wie? Nie wie? Ile wie? Jej twarz, wykrzywiona bólem, spalona zaklęciem...
Komunikacja nie działała. Aportacja i sieć Fiuu były ściśle kontrolowane, tak samo sowy i lustra komunikacyjne; Hengst nie miał więc możliwości kontaktu z dowództwem. Musiał sam podjąć decyzję, ale przecież od tego był Cieniem! Jeśli Bellatrix wiedziała, uwolnienie jej było sprawą priorytetową; jeśli nie, Hengst miał nadzieję, że kara nie będzie zbyt surowa. Ale mogłaby być. Jeśli by go złapano, czekałoby go to, co Bellatrix, a potem spalenie żywcem tym cholernym zaklęciem Słonecznego Promienia. Spłonęliby razem na Breslauerplatz... Ale jeśli wszystko poszłoby dobrze, Hengst byłby bogaty, szanowany i... Szpieg uśmiechnął się lekko na samą myśl. Tak. Wtedy mógłby o to poprosić. Wtedy mógłby prosić o wszystko. Nawet o nią.
* słowo to oznacza morderstwo albo gwałtowną śmierć
** czyli 100% kwas siarkowy plus 30% woda utleniona. Mugolska nazwa tego specyfiku to „hot piranha”. Draństwo służy do czyszczenia szkła z organicznych brudów. Jedna z rzeczy, których lepiej nie produkować, jeśli się nie wie, co się robi.
*** „duma Malfoya”
****„Himmel” znaczy tyle, co „niebo”, a „Himmler” można by od biedy przetłumaczyć jako „mieszkaniec niebios”. Pamiętajcie, jest rok 1860 i nazwisko to jeszcze nikomu się nie kojarzy...
***** Biedaku, masz pecha
Wszystkie pozostałe słowa, którymi sypie von Adlernest to:
- Hurensohn \ Shweinehund – obraźliwe wyrazy, których używa się względem mężczyzn
- Schlampe \ blöde Kuh – analogicznie wobec kobiet
- verdammte \ verfluchte – wzmacniacze...
- Scheisse \ Donnerwetter – typowy „przecinek”
Rolandstrasse, Breslauerplatz, Porta Nigra i inne, wymienione „po imieniu” miejsca, zabytki i miasta istnieją naprawdę.
Szóste przesłuchanie. Himmler wiedział, że siódme może być ostatnim. Zaczął liczyć. Pięciu katów Berlina, von Adlernest, Bernd, Simone i jeszcze pięciu... No, strażników pilnujących bramy nie musiał zabijać. Jeśli załatwi sprawę po cichu, nie zorientują się, co jest grane. Użycie Imperiusa czy Avady nie wchodziło w grę, bo alarmy rozwyłyby się natychmiast jak szyszymory. Hengst dotknął rękojeści sztyletu; gotyckie litery wyryte na ostrzu wiły się jak węże, tworząc napisy w rodzaju „Gott mit uns”*; stary Malfoy najwyraźniej doskonale wiedział, co robić ze stalą z Sheffield. Druga ręka szpiega automatycznie znalazła najnowszy model rewolweru. Był to pierwszy z Todesserów**, jaki wyprodukował ten sam Malfoy. Malfoyowie z Normandii, najbogatsza gałąź tego rodu, zawdzięczała swoją fortunę takim właśnie zabawkom. Broń ta, wypuszczona na rynek pod nazwą Todesser 1 Slytherin była majstersztykiem magicznego rusznikarstwa; Hengst i jego koledzy po fachu najwyżej cenili fakt, że była to pierwsza magiczna broń palna, którą udało się całkowicie wyciszyć.
Zabić. Trucizna, sztylet i rewolwer. Jakoś poszło. Hengst oparł się o ścianę; oddychał głęboko, żeby się uspokoić. Minęło trzydzieści lat, odkąd stał się szpiegiem – i prawie trzydzieści od pierwszego morderstwa, którego dokonał, ale to, co zrobił teraz... Nie, nie żałował von Adlernesta czy berlińczyków, ale Simone i Bernd... Przypomniał sobie dzień, w którym otrzymał amulet – monetę.
- Hengst – głos szefowej wywiadu był jak zawsze pozbawiony emocji – To Moneta.
Spojrzał. To była rzymska, srebrna moneta; na awersie głupawo uśmiechał się Tyberiusz; na skraju krążka wybito napis Ti. Ceasar Divi Aug.
- Ma ona ogromną moc – ciągnęła wiedźma – Doskonale służy szpiegom i zdrajcom. Mówiąc krótko, sprawia, że ludzie ci ufają i wierzą w twoje słowa. Poza tym dziwnym trafem robią się przy tobie rozmowni, zapominają o zabezpieczeniu ważnych dokumentów, a ich przekleństwa są dziwnie niecelne.
- Genialne – szepnąl Hengst.
- Ale pamiętaj, jest przeklęta – powiedziała Mistrzyni – Ktokolwiek jej dotknie, nie mówiąc już o noszeniu, nigdy, ale to nigdy nie przestanie iść drogą szpiega. Przyjmując ją, godzisz się z tym, że będziesz już zawsze szedł ścieżką kłamstwa i przemocy. Zawsze. I pamiętaj, Monety są zapłatą za krew niewinnego i do końca czasu będą piły krew.
Fakt. Hengst spojrzał na swój amulet. Tyberiusz na srebrniku uśmiechnął się szyderczo. Taka mała moneta potrafiła sprawić, że wywiady połowy świata wzięły się za łby – tylko dlatego, że pojawiła się plotka jakoby jakiś złodziejaszek, plądrując groby, znalazł kolejną. Potem ktoś o chorym poczuciu humoru nazwał całą sprawę „akcją Graal”. Graal czy srebrnik, co za różnica, „Graal” brzmiało o wiele ładniej, a przecież Monety i Kielich były związane tą samą historią, tą samą krwią...
Bellatrix była skuta wedle starych, dobrych germańskich zwyczajów: dwa srebrne łąńcuchy, wiszące z sufitu i owijające się wokół jej nadgarstków były na tyle długie, by musiała stanąć na czubkach palców, żeby nie zawisnąć. I ani pół milimetra dłuższe; wiszenie zaś na szeroko rozłożonych rękach niewątpliwie zaś prowadziło do uduszenia. Bellatrix prychnęła – a raczej prychnęłaby, gdyby miała trochę więcej powietrza. Najpierw Iskariota i jego srebrniki, niech je wilkołak zeżre. Potem jakiś dureń nazwał to wszystko Graalem. Potem, na sztylety Salazara, dała się złapać. W ogrodzie. Co prawda nie rosły w nim żadne oliwki tylko Cannabis sativa***, ale zawsze... A teraz zdaje się miała skończyć jak Nazarejczyk. Te monety były rzeczywiście przeklęte.
I wtedy ciemność rozdarła się na dwoje jak gruba zasłona; Bellatrix podniosła głowę i zobaczyła go. W pierwszej chwili wzięła go za wysłannika zaświatów.
- Umieram – pomyślała – A on przyszedł po mnie. A więc jednak mam jakąś duszę. Wygrałam ten zakład...
Miał oczy tak niebieskie jak Godryk Dumbledore, kapitan gryfońskiej drużyny ze szkolnych czasów Bellatrix. Doskonały... Był platynowym blondynem, a długie, rozpuszczone włosy spływały mu po plecach. Ta twarz przywołała jakieś wspomnienia... Jakiś portret oglądany podczas wędrówki długimi korytarzami jakiegoś zamku. Nieważne. Bellatrix uśmiechnęła się, nie bacząc na to, że jej wargi na nowo pękają i krwawią. On był doskonały. Dosiadał wspaniałego, karego pegaza, przykrytego purpurowym czaprakiem; sam nosił ciemnozielone szaty i długi, czarny płaszcz. Niedbałym ruchem przewiesił wodze przez łęk rycerskiego siodła, wyciągnął miecz i różdżkę, spojrzał przed siebie. Był piękny. Końska uprząż kapała od złota, sam jeździec też nosił klejnoty warte dobrych kilka milionów. Bellatix zauważyła kolczyki w kształcie jesionowego liścia. Gdzieś już widziała takie. Bogactwo, duma, siła – ideał.
Pegaz ruszył, przeszedł do kłusa, potem do cwału, nabrał prędkości, szarżował. Bellatrix zobaczyła, że mężczyzna nie był sam; za nim ruszyły setki kolejnych jeźdźców. Ziemia drżała. Bellatrix zrozumiała. Patrzyła w podziwie na ciężką jazdę dosiadającą abraksanów; nie bez powodu nazywanych „los barrenderos” – „zamiataczami”. Do dziś wspominano, jak w 1489 zmietli z powierzchni ziemi dziesięć tysięcy Dementorów. Obok galopowały sleipniry – mniejsze, ale wciąż potężne, kare pegazy. Lekka jazda tańczyła na thestralach, w powietrzu uwijali się czarodzieje, którzy rzucali Avadami, lecąc z pełną prędkością ku ziemi. Podrywali swoje miotły w ostatnim momencie, zręcznie lawirując pomiędzy zaklęciami wroga. Potem pojawiły się oddziały, ubrane w czarne, skórzane kurtki; kierowali oni dwukołowymi maszynami, jakich Bellatrix nigdy w życiu nie widziała. Szwedzka aurorska piechota maszerowała pod niebiesko-żółtym sztandarem, gdzieś obok błysnął złoty krzyż Asturii, obok stawał dęba westfalski koń. Rumaki rżały i kwiczały, wielkie, bojowe psy chrypły od szczeku, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie ich panowie spuszczą je z łańcuchów. Gryfy krzyczały ptasimi głosami, żołnierze wywrzaskiwali przekleństwa. A on wisiał wysoko w powietrzu, kierując bitwą, jak dyrygent orkiestrą. On. Exterminans, Władca Ciemności, Książę Destrukcji. Bellatrix uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zaczęła mówić choć nie pojmowała znaczenia własnych słów. Potem zemdlała.
Hengst z przerażeniem wysłuchał słów przepowiedni, wypowiedzianej przez wampirzycę. Nie miał wątpliwości, że właśnie usłyszał proroctwo. Co prawda jednym ze skutków ubocznych brutalnej legilimencji było to, że ofiary zaczynały recytować coś bez znaczenia, dawno czytane wiersze czy przepisy na eliksiry, ale to... O nie. Srebrniki. Zdrada. Bellatrix, wisząca na łańcuchach jak okrutna parodia Nazarejczyka. A teraz to. Co jeszcze? Cud w katedrze kolońskiej?
Czyż demony nie śpią w głębi naszych umysłów?
Czyż nie rozdzierają zasłony rzeczywistości, by nad nami zapanować?
Czyż wojny z nimi nie nazywa się Armageddonem?
Głupi, głupi, którzy to powiedzieli!
Czyż butnowników nie ochrzczono mianem Czarnych Panów?
Czyż nie powstają wciąż nowi przeciw swoim władcom?
Czyż ich przyjścia nie nazywa się Apokalipsą?
Głupi, głupi, którzy to powiedzieli!
Albowiem nadchodzą czasy, jakich nie widziano,
A mugole będą ze śmiechem czynić to,
O czym Książęta Ciemności nie ośmielili się myśleć,
To, o czym Exterminans śni w najgorszych koszmarach.
I na Zachodzie zbudzi się brunatny wilk
A na Wschodzie wyrośnie czerwony olbrzym.
A pierwszemu zaświeci czarne słońce,
A drugiemu czerwona gwiazda.
I jeden rozpali stosy pod samo niebo
A drugi będzie niszczył mrozem i głodem.
I jedni cześć im oddadzą, jak bogom
A drudzy na wieki przeklinać ich będą.
I do gardeł się sobie rzucą,
Jednemu śmierć w ogniu, drugiemu zwycięstwo.
Lecz i zwycięzcę stoczy grzyb od środka
I po latach podzielą go między siebie jego niewolnicy.
I...
*Bóg z nami. O ile mi wiadomo, hasło używane przez Niemców już za czasów pierwszych krucjat.
**Dosłowne tłumaczenie na niemiecki angielskiego „Death Eater”
***konopie indyjskie
Jej długie blond włosy łaskotały mu twarz; dłonie o smukłych palcach objęły za szyję i w ogóle byłby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie gdyby nie hm... okoliczności.
- Ile to trwało? – zapytała ochrypłym szeptem.
- Sześć przesłuchań – odparł krótko.
Nic nie odpowiedziała. W głowie darły się jej pijane chimery, ale nad cały zgiełk potrzaskanych myśli przebiły się dwa słowa: Porta Nigra. Musiała tam dotrzeć. Jeśli tego nie zrobi, odpowie przed Księciem. Była pewna, że on jest blisko, że będzie jej dane mu służyć, że...
- Opatrzymy cię, a potem wywiozę cię przez granicę do Heerlen, to może pięć mil stąd – szeptał Hengst – A stamtąd do Maastricht, gdzie...
- Nie – odparła stanowczo – Zawieziesz mnie na Hohenzollernbrücke.
- Ale – popatrzył na nią ze zdumieniem – To jest w Kolonii!
- Przecież wiem – mruknęła.
- Słuchaj, wszystko jest obstawione, jedyna droga to jechać konno... To jest daleko! Będzie ze siedemdziesiąt mil! Może lepiej skontaktować się z kimś z naszych i...
- To muszę być ja – odparła cicho, opierajac się o ścianę lochu, żeby odpocząć – Bo każdy może tam wejść, ale niewielu stamtąd wyjdzie. To muszę być ja. Musi być Malfoy z Rheinlandu.
-Dokąd chcesz niby jechać?! – niemal krzyknął – Do Koblencji? A może do Trewiru, co? Kobieto, przecież ty się ledwo na nogach trzymasz! Poślij krewnego, jeśli...
- Niewielu stamtąd wyjdzie – powtórzyła Malfoy – Muszę.
- Słuchaj, sława nie jest warta...
- Wiem – jej bladoniebieskie oczy, (a raczej jedno z nich, bo drugie było niewidoczne zza spalonej tkanki), błysnęło groźnie – I czy myślisz, że nie ukarano by mnie, gdybym ryzykowała dla głupiej chwały? Stawka jest zbyt wysoka.
- Nie posądzam cię o głupotę – odparł pojednawczo.
Przeszli przez ukryte wrota; lochy ciągnęły się niemiłosiernie, ale wreszcie po kilku milach doszli do schodów. Wspięli się wysoko w górę, wielka płyta odsunęła się przed nimi i znaleźli się w ciemnym pomieszczeniu. Hengst machnął różdżką i gdzieś na wysokości podłogi zapłonęło czterdzieści osiem świec. Bellatrix zauważyła tron z czerwonawego marmuru.
- Niech mnie teraz koronują na władcę Niemiec – mruknęła – Nie zapalaj Korony Świateł!
Byli na krużganku, otaczającym okrągłą kaplicę. Rzeczony kandelabr – Korona Świateł - zwisał na łańcuchu, zaczepionym w środku kopuły i miał kształt koła o kilkumetrowej średnicy. Blask świec tańczył na kapiących od złota bizantyjskich mozaikach. Poza tym kościół był, delikatnie mówiąc, oryginalny, bo najwyraźniej każdy władca Niemiec czuł się zobowiązany do dodania tu czegoś od siebie. O ile jeszcze wielki świecznik Barbarossy komponował się z bizantyjską kaplicą Karola Wielkiego, to łącząca się nią gotycka nawa plus barokowe kazalnice robiły dziwne wrażenie. Hengst i Bellatrix nie mieli jednak czasu ani chęci naa zwiedzanie; zeszli na parter, wyszli przez Wilcze Wrota – wielkie, brązowe odrzwia ozdobione lwimi łbami – i znaleźli się na małym podworcu przed katerdrą. Hengst musiał teraz zaprowadzić swoją towarzyszkę do domu „Pod Złotym Jednorożcem”. Nie było to daleko, ale groziło spotkaniem z aurorami. Czarodziej westchnął ciężko. Kto chce mieć bezstresową pracę, siedzi w Ministerstwie i pisze raporty o grubości den kociołków...
W ostatniej chwili ukryli się za rogiem, zauważywszy patrol. Hengst ścisnął różdżkę w dłoni, szykując się do podjęcia walki. Aurorzy byli już bardzo blisko, kiedy...
- Du verfluchter Jude! – zawył jeden z nich. Z małej uliczki wybiegł chłopak, po stroju sądząc rzeczywiście Żyd i wywrócił się, mało nie zbijając aurorów z nóg. Dzieciak zerwał się szybko, tłumacząc się i przepraszając; chyba się nawet rozpłakał, zbierając swoje porozrzucane dokumenty. Lamentował głośno, że „pan Goldfinger będzie zły, bo papiery od pana Fischbauma się zabrudziły”, a przy okazji wylewnie przepraszał aurorów swoją kiepską niemczyzną, zdradzającą jego wschodnie pochodzenie. Aurorzy mruknęli coś jeszcze o „głupich smarkaczach” i „durnych obcokrajowcach”, a potem odeszli. Hengst zacisnął zęby na rękawie, żeby nie parsknąć śmiechem. Izaak nadzwyczaj dobrze odgrywał rolę „przeklętego Żyda”, „brudnego obszarpańca”, „obcokrajowca-który-nic-nie rozumie” oraz „bezmyślnego dzieciaka”. Ci aurorzy nawet się nie zorientowali, że chłopak był czarodziejem i wampirem. Izaak spojrzał w stronę Hengsta i Bellatrix, mrugnął i ruszył przed siebie, jak gdyby nic się nie stało. Hengst przysiągłby, że usłyszał, jak chłopak nuci pod nosem jeden z wiedeńskich szlagierów – Marsz Radeckiego.
Hengst i Bellatrix ruszyli dalej i po kilku minutach dotarli do domu „Pod Złotym Jednorożcem”.
- Wybacz, Malfoy – Hengst uśmiechnął się przepraszająco – Ale będę musiał robić za uzdrowiciela.
- C’est la vie, c’est la guerre* – odparła Bellatrix krótko.
- Oui – mruknął Hengst – Pomóc ci się rozebrać?
- Będziesz musiał. Wielu dużo by za to dało... – wąskie wargi arystokratki rozchyliły się w szyderczym uśmiechu, pokazując dziurę po jedynkach. Hengst mimowolnie drgnął. Będzie co naprawiać. Malfoy znosiła wszystkie zabiegi bez protestów, tylko jej usta były zaciśnięte w wąziutką kreskę. Hengt nie zadawał żadnych pytań i niczego nie komentował. Za dobrze pamiętał, jak się czuł, kiedy to on był pacjentem; jak okropnie się wstydził i jak było mu głupio, że ktoś patrzył na jego poniżenie i ból. Malfoy, ta cholernie dumna wielka pani musiała to znosić o wiele gorzej, milczała jednak, uporczywie wbijając wzrok w ścianę. Jej bladoniebieskie oczy były nieruchome i bez wyrazu, jakby rybie. W pewnym momencie znów zaczęła mówić, tak, jak zawsze robiły to ofiary legilimencji: bez intonacji, nie rozdzielając zdań, równym, mechanicznym rytmem. Ponieważ zaś Bellatrix zdołała utrzmymać bariery ochronne w swoim umyśle, nie zdradzała niczego ważnego, był to tylko mugolski wiersz. Hengst, rzecz jasna, wielokrotnie czytał te słowa i nieraz słyszał je w interpretacji nalepszych aktorów, ale nigdy nie wywarły na nim takiego wrażenia, co teraz, mimo – a może właśnie dlatego – że recytacja była zupełnie wyprana z uczuć.
Du musst steigen oder sinken,
du musst herrschen und gewinnen
oder dienen und verlieren,
leiden oder triumphieren,
Amboss oder Hammer sein!**
Hengst zdążył tylko pomyśleć, że w szaleństwie rannego umysłu jest jednak metoda, kiedy Bellatrix uśmiechnęła się sztucznie i zaintonowała „Marsyliankę”, a potem ponownie popadła w obojętne, bezmyślne milczenie, a w jej oczach zgasły iskierki rozumu. Znów patrzyła przed siebie wzrokiem zabitej ryby. Delikatnie zmył z jej twarzy resztki czarnego, wampirzego makijażu.
- Nie pojedziesz do żadnej Kolonii – odezwał się w końcu, opatrując wyjątkowo paskudne magiczne oparzenie – Nie dasz rady.
- Muszę – odparła pozbawionym emocji głosem – Dziesięć uncjii ludzkiej krwi, pół uncji amfetaminy, uncja oleju z nasion Papaver somniferum***...
- Mogę ci zrobić napój Ostatniej Szansy, ale możesz tego nie przeżyć.
Malfoy obrzuciła go wyjątkowo lodowatym spojrzeniem.
- Kostucha mnie ostatnio nie chciała – syknęła – To może teraz też nie zmieni zdania.
Hengst bez dalszych komentarzy zajął się jej poparzoną twarzą. Zaklęcie Słonecznego Promienia robiło krzywdę każdemu, ale na wampiry działało wyjątkowo mocno, pozostawiając głębokie rany o zwęglonych brzegach. Himmler zaczął się obawiać, że lewe oko Bellatrix też jest nie do uratowania.
- Wywiozę cię z miasta, jeśli naprawdę tego chcesz – powiedział – I przeprowadzę w miarę bezpieczną drogą do Kolonii, ale to oznacza kilka godzin na końskim grzbiecie, a nie wiem, czy...
- Dobrze – odparła krótko. Przebrała się w mugolskie ubranie, swoje blond włosy – ścięli je bardzo krótko – przefarbowała zaklęciem, a oparzenie ukryła urokiem. – Gdzie koń?
- Przed tobą – powiedział Hengst – Ale sam się nie osiodłam.
Spojrzała na niego. Był niższy od niej o jakieś pięć cali, chudy i kościsty, miał nieproporcjonalnie długie nogi i ręce. Hm... Jego włosy były grube, ciemne i proste. I jeszcze ta pociągła twarz. No tak, to oczywiste.
- Genialna forma animagiczna – uśmiechnęła się – Hengst, nomen omen...**** Pokaż się.
Animag zmienił się w skarogniadego trakena. Bellatrix jakoś zdołała go osiodłać, choć fakt, że wybrała uzdę z munsztukiem, nie wzbudził jego entuzjazmu.
- Jestem porządnym koniem! – zaprotestował w myślach, ale zrezygnował z pomysłu uszczypnięcia jej za to.
* Takie jest życie, taka jest wojna.
**Musisz wygrać i panować
Albo przegrać i w nędzy żyć,
Cierpieć albo triumfować
Młotem lub kowadłem być.„
Nie, nie napisał tego żaden nazista ale romantyk Göthe.
***maku lekarskiego. Chodzi jej o morfinę.
****Hengst to starogermańskie imię i znaczy „ogier”.
I popędzili... Był o wiele wytrzymalszy i szybszy niż mugolskie konie, ale tempo, które narzuciła, było mordercze nawet dla niego. Zatrzymali się gdzieś w lasku przed Düren i Bellatrix łaskawie go rozsiodłała.
- Zajedziesz mnie! – jęknął, wycierając twarz – W tym tempie nie dojdę do Kolonii! Ja wiem, że to ważniejsze niż ty i ja, ale...
- Kryj się! – syknęła wampirzyca, wciągając powietrze z głośnym świstem. Położyli się w krzakach, modląc się do wszystkich bogów, by ich nie znaleziono.
Jeździec wypadł na ścieżkę; jego zmęczony koń ślizgał się po rozmiękłej ziemi. Mężczyzna posłał za siebie Avadę, coś upadło, łamiąc krzaki. Ale nie ujechał daleko; zaklęcie ściągnęło go z siodła i otoczyła go grupa czarodziejów w czarnych płaszczach. Hengst zauważył, że twarz Bellatrix wykrzywia się w bolesnym grymasie. Kiedy tamci zabrali swojego więźnia i odjechali, zapytał:
- Znałaś go?
- To był Brian Dumbledore, syn mojego kolegi z Hogwartu, Godryka – szepnęła.
- Tego wiceministra? – zdziwił się.
- Tak, tego – przytaknęła – A go miałam pod różdżką i wypuściłam żywego... Nieszczęsny dzieciak. Lepiej by było dla niego, gdyby wtedy dostał Avadą.
- Sądzisz, że złapał go Berlin?
- A co za różnica – wzruszyła ramionami – I tak nie możemy mu pomóc. Jedziemy.
W siodle utrzymywał ją chyba tylko ten eliksir i malfoyska duma; widać było jednak, że nie dojedzie do Rheinlandu, zwłaszcza, że wybrała okrężną drogę. Wreszcie, po trzech godzinach męki, znaleźli się na Breslauerplatz i zobaczyli katedrę. Hengstowi wydała się ona niezwykle podobna do Bellatrix. I budowla, i wampirzyca były wyniosłe, zimne i butne, a do tego doskonałe w surowym, gotyckim pięknie – choć okrutnie okaleczone. Bellatrix miała już nigdy nie odzyskać twarzy, a katedrze brakowało wież*. Latarnie błyskały we mgle, oświetlając przepych wspaniale rzeźbionych łuków przyporowych i setek malutkich wieżyczek służących do poskramiania siły wiatru. Ogromne witraże połyskiwały w bladym świetle. Mgła była tak gęsta, że ledwie było widać małą wieżę sterczącą ze środka dachu i podtrzymywaną przez wielkie, kamienne anioły.
- Avada Kedavra!
Zaklęcie otarło się o nich; Hengst zmusił się do rozpaczliwego galopu. Jeśli zdążą do katedry... To już tak blisko! Wielu czarodziejów uważało, że walka na terenie świątyni jest zbrodnią, kościół mógł więc ich ocalić. Kopyta Animaga rozjechały się na schodach, prowadzących do katedry. Upadł z głuchym jękiem ale zerwał się szybko, transformował i zaczął ciągnąć za sobą oszołomioną Bellatrix. Dobrze, że jej nie przygniótł i jeszcze bardziej nie poranił.
- Alohomora! – zawył – Alohomora!
Katerda miała mnóstwo drzwi, ale od frontu wybudowano trzy wielkie, metalowe wrota, ozdobione płaskorzeźbami demonów i ośmioma zwierzętami – symbolami Chrystusa. Hengst chwycił za uchwyt kołatki - lwiej głowy, szarpnął z całej siły i drzwi otworzyły się przed nimi. Wbiegli do środka i skręcili w prawą nawę, żeby napastnikom trudniej było ich trafić. ...